Szukaj na tym blogu

Translate

wtorek, 14 stycznia 2025

W drodze na Syberię- Eugeniusz Lachocki



                                                                         

                              W drodze na Syberię- Eugeniusz Lachocki

Eugeniusz Lachocki urodził się na Polesiu. W 1940 roku został wywieziony wraz z rodziną na Syberię. W 1942 roku wyjechał stamtąd z Armią Polską tworzoną przez gen. W. Andersa w ZSRR. Walczył we Włoszech i po wojnie osiadł w Wielkiej Brytanii. Po ukończeniu studiów i uzyskaniu dyplomu inżyniera elektroniki wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracował do czasu przejścia na emeryturę. Obecnie mieszka na Florydzie. Publikowana relacja pochodzi z książki zatytułowanej Stracone Polesie, wydanej w roku 1993 w Stanach Zjednoczonych.

*

Patrząc na druty kolczaste poczułem się jak dziki zwierz w klatce. Za drutami zostały moje marzenia ukończenia studiów, moja młodość, moje beztroskie życie w gronie rodziny i przyjaciół. Po tej stronie drutów utrata wolności, odpowiedzialność za rodzinę, Syberia i z nią związana pewnie ciężka praca, głód, mróz i może nawet śmierć. Przeklinałem Hitlera i Stalina.

Odwiedzający nas ludzie tłoczyli się wokoło kolczastych drutów, przekazując ostatnie pożegnania i zapewnienia pamięci i pomocy. Pod wieczór niektórzy młodzi chłopcy potrafili wymknąć się z zagrody i zmieszać się z tłumem. Żołnierze nie mieli listy więźniów, więc było trudno sprawdzić czy ktoś uciekł. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby myśleć o ucieczce, przecież nie zostawię młodsze rodzeństwo, Mamę i Babcię samych.

Wreszcie zapędzono nas znowu do swoich wagonów. Żołnierze zamknęli drzwi od zewnątrz i pociąg ruszył. Wewnątrz wagonu były prycze na podwyższeniu. Niektórzy umieścili się tam i przez małe okienko żegnali swoje domy. Inni ułożyli się na swoich tobołkach na podłodze. W środku wagonu było coś w rodzaju ubikacji z otworem


w podłodze. Nikt nie korzystał, bo nie było żadnej zasłony i ludzie wstydzili się. W wagonie większość, to kobiety i dzieci, ale było też kilku chłopaków z gimnazjum i ze szkoły powszechnej.

Pociąg mknie, a systematyczne uderzenia kół o złącza szyn hipnotyzuje i znieczula. Małe dzieci ukołysane jazdą, zasypiają w ramionach matek, a inni przemęczeni wydarzeniami ostatnich dni leżeli na pryczach i na podłodze, rozmyślając o niepewnej przyszłości. Nieruchome oczy podróżników zwrócone gdzieś w dal starały się zapamiętać ostatnie obrazy rodzinnego kraju. Nikt nic nie mówił.

Mundek, młodszy kolega z gimnazjum w wieku Irki, podszedł do mnie i ofiarował mi łyk wódki z butelki, którą miał za pazuchą. Mówił, że to dobra dezynfekcja w tych nie sanitarnych warunkach. Odmówiłem, bo raczej potrzebo-wałem dezynfekcji swoich myśli i uczuć, a nie na sanitarne potrzeby. Nie jedziemy na wycieczkę i nie wiemy co nas czeka. Czy rodzina przetrwa i ile nas umrze z głodu? Zacząłem rozmyślać o swoich czasach harcerskich. Jako Harcerz Orli z gimnazjalnej drużyny ciągle czułem się harcerzem i pamiętałem o przysiędze: „harcerz nie pije i nie pali”. W Łomży należałem do wodnej drużyny harcerskiej, gdzie piękna Narew wabiła do wyczynów na kajakach, łodziach i żaglówkach. Teraz jadąc w nieznane, nie miałem najmniejszej chęci wyłamywać się z praw harcerskich, które kształtowały mój charakter i Mundek nie zdołał mnie przekonać, schował butelkę do swojego worka i położył się obok nie odzywając więcej.

Następnego dnia przekroczyliśmy granicę, która w tej chwili zasadniczo nie istniała i byliśmy już w Rosji. W Mińsku zatrzymaliśmy się na krótki czas i dano nam wiadro zupy. Pod wieczór pociąg zatrzymał się w otwartym polu. Żołnierze, którzy jechali z nami w ostatnim wagonie, otoczyli cały pociąg, otworzyli drzwi wagonów i pozwolili wyjść pod wagony w celu załatwienia się. Teraz już nie było wstydu. Ludziska siadali jedni przy drugich i napinali się jak mogli, by po kilkudniowej przerwie wypróżnić żołądki.

Jedna starsza kobieta, porządnie ubrana, zaczęła biegnąć szybko oddalając się od pociągu. Na otwartym polu był to wysiłek bez żadnej szansy. Żołnierz szybko ją dogonił, uderzył karabinem i przywlókł z powrotem do wagonu. Na następnej stacji, gdzie dano nam gorącej wody i trochę chleba, ta sama kobieta próbowała znowu uciec, ale i tym razem eskortowano ją z powrotem. W Smoleńsku na stacji ona znowu zginęła. Gdzieś musiała się schować i pociąg ruszył bez niej. Przed Moskwą pociąg zatrzymał się i byliśmy tam dość długo. W końcu zajechaliśmy na stację, i o dziwo! – żołnierz z tą panią czekali na nas. Nie wiem czym jej zagrozili, ale od tej pory więcej nie uciekała.
Pociąg dalej mknął na południowy- wschód. Ludzie w wagonie już pokończyli swoje zapasy żywnościowe, gdyż ze sobą niewiele mogli zabrać, i teraz tylko czekali na rację chleba i gorącej wody ofiarowanych na przystankach. Tory kolejowe były pojedyncze i często staliśmy na bocznym zjeździe czekając na po-ciąg idący w odwrotnym kierunku. Wtedy też zwykle żołnierze otwierali wagony, żeby ludzie mogli się załatwić. W ten sposób minęliśmy Kujbyszew i przez góry Uralskie do Magnitogorska i Kartały. Byliśmy już w Azji.

Ludzie zaczęli powoli przyzwyczajać się do siebie, częściej rozmawiać i opowiadać sobie wzajemnie o ostatnich przeżyciach wojennych i o przebiegu aresztowania przez NKWD. Wspólne uwięzienie w ciasnym wagonie i długość pobytu zbliżyło duchowo większość podróżników mimo to, że różnili się bardzo intelektualnym i społecznym położeniem. Byli rzemieślnicy, rodziny policjantów, właściciele sklepów, rodziny wojskowych oficerów i państwowych urzędników oraz nauczyciele. Dzieląc religijnie, byli tam Żydzi, Prawosławni i Katolicy.
Na początku maja 1940 roku dotarliśmy do Atbasar, w akmolińskiej obłaści w Kazachstanie. Był to piękny, słoneczny dzień, a może wydał nam się tak piękny, bo w końcu mogliśmy być na świeżym powietrzu. Wyładowaliśmy się z wagonów i ciężarówkami przewożono nas w głąb miasta.

Kazachstan

W 1940 roku miasto Atbasar miało około 20 000 mieszkańców. Było to typowe syberyjskie miasto złożone z małych budynków mieszkalnych i nielicznych małych przedsiębiorstw. Droga kolejowa przechodząca przez Atbasar łączyła Kartały ze stolicą rejonu (obłaść), Akmolińsk. Nie było bitych dróg i tyl-ko przetarte przez step piaszczyste trakty łączyły pobliskie miasteczka i wioski. Okoliczne stepy służyły przez wiele lat jako teren wysyłki niepożądanych elementów dla cara, a później dla rządu komunistycznego.

Na dużej sali jakiegoś teatru zgromadzili cały nasz transport. Nareszcie po długiej podróży mogliśmy się wyprostować i zjeść gorącą zupę z chlebem przygotowaną dla nas przez miejscową ludność. Urzędnicy przy biurkach zada-wali wiele pytań i przydzielali rodziny i grupy ludzi do rozmaitych zajęć. Nas przeznaczono do miejscowego gospodarstwa pod zarządem miejskim. Mieliśmy orać ziemię w stepie.

Po przespaniu nocy na gołej posadce z tobołkami pod głową na ogólnej sali teatru, załadowano nas na wóz ciągniony przez woły. Po krótkiej podróży znaleźliśmy się w otwartym polu. W pobliżu pasły się woły pilnowane przez młodego Kazacha. Rozłożyliśmy duży namiot, w którym mieliśmy się wszyscy pomieścić na posiłki i spanie. Było nas trzy rodziny, sami młodzi chłopcy i na-sza Mama. Mama była naszą kucharką i gotowała zupę z kluskami z dostarczonej mąki. Brygadir, który przyjechał z nami na koniu, pokazał jak się zaprzęga woły do pługa i rozkazał co mamy robić.

Zaprzęgało się trzy pary wołów do jednego pługa. Dezio poganiał batem woły, a ja trzymałem pług. Było nas takich pięć zespołów. Woły trzeba było umieć zaprząc i umieścić na odpowiednie stanowisko. Każdy zespół musiał rozpoznać swoje zwierzęta i dbać o nie.

Wieczorem przywożono nam i dla bydła wodę i uszczotczyk mierzył zoraną ziemię. Początkowo praca ta wyglądała zabawnie, ale po pewnym czasie odżywiani na kluskach bez mięsa i tłuszczu, zaczęliśmy odczuwać zmęczenie. Szczególnie młodsi chłopcy ciągali już nogi za sobą a długi bat zamiast popędzać woły, zakręcał się często na własnej szyi. Już nie pamiętam co wtedy robiły moje siostry, Irka i Alicja oraz Babcia, ale zdaje się, że pilnowały naszego bagażu, który przywieziono wtedy ze stacji kolejowej.

Ta mało wydajna praca trwała przeszło dwa tygodnie. Przyjechał uprawlajuszczy i powiedział, że będziemy przeniesieni do sowchozu. Wróciliśmy do miasta i tam załadowano nas wraz z innymi rodzinami i z naszym ciężkim bagażem na ciężarowy wóz. Pod wieczór przyjechaliśmy do miasta Kima. Tu, nie-które rodziny rzemieślnicze znalazły pracę i zostały w mieście, a resztę rozdzielono po okolicznych „sowchozach”. My dostaliśmy się do „miasowchoz” specjalizujący się w hodowli bydła i owiec na mięso dla wojska. „Miasowchoz” centrala, to mała osada, w której mieścił się główny urząd z „uprawlajuszczym” na czele, warsztaty mechaniczne z elektrownią, garaż na traktory i kombajny. Dookoła były małe domki zamieszkałe przez traktorzystów, obsługę warsztatów i biura.
W promieniu dziesięciu kilometrów znajdowały się osady, które należały do centrali i zajmowały się bydłem. Były to duże obory i domki robotników (lepianki) budowane z cegieł robionych z krowiego nawozu zmieszanego ze słomą i ziemią, później suszonych w słońcu. Do najbliższej stacji kolejowej w Atbasar było około 50-ciu kilometrów. Tutejszy teren, to otwarty step i ani jednego drzewka, nic więc dziwnego, że domy były budowane z ziemi a dachy ze słomy, bo to były jedyne materiały osiągalne w stepie. Przy brzegu małej rzeki, Inszym, rosła trzcina, która była używana jako materiał do przytrzymania dachu ze słomy. Do palenia w piecykach, używano „kiziaki”, więc starsze kobiety i dzieci chodziły po stepie i zbierały produkty krowiego trawienia, układając je później w pobliżu domu do wysuszenia.

Ulokowano całą naszą rodzinę w takiej lepiance. Wyciągnęliśmy z nasze-go bagażu koce i poduszki i ulokowaliśmy się na pryczach. Nie mieliśmy żadnego światła i przez jedyne okienko zaglądał księżyc. Zmęczeni po całodziennej podróży i bez posiłku, szybko usnęliśmy. W krótkim czasie, prawie jak na komendę, zerwaliśmy się wszyscy. Z sufitu spadały na nas gromadami duże karaluchy. Początkowo nie wiedzieliśmy skąd się one brały, ale wkrótce znaleźliśmy ich gniazda i musieliśmy się wynieść z lepianki. Resztę nocy przespaliśmy na dworze. Na drugi dzień rano, po nieprzespanej nocy, wysłano Mamę i Irkę do strzyżenia owiec, a Dezia do pasienia owiec. Alicja, moja najmłodsza siostra, która miała wtedy jedenaście lat, wraz z Babcią urządzały nasze mieszkanie, przepędzały karaluchy, urzędowały w kuchni i obie zbierały kiziaki w polu. O szkole dla Alicji i Dezia nie było mowy.

Przywieziona żywność z Prużany teraz bardzo się przydała, bo nic tu nie dostawaliśmy. Po kilku dniach pojawił się chleb w państwowym sklepiku, ale zanim Polacy dowiedzieli się o tym, miejscowi ludzie rozkupili cały zapas. Natomiast za zarobione pieniądze przy oraniu pola w Atbasar kupiliśmy lampę naftową i trochę nafty.

Dezio, pasąc owce, często podskubywał je i za pazuchą przynosił do domu wełnę. Babcia zrobiła z kawałka drzewa wrzeciono i przędła nici. Wieczorami, gdy wszyscy byli w domu, robiliśmy na drutach wełniane skarpety i rękawiczki bez palców. Były one bardzo potrzebne w zimie, bo właściwie z Polski nic ciepłe-go nie przywieźliśmy. Mama uczyła nas, a my z zapałem plątaliśmy Babci nici. Po pewnym czasie szło nam to bardzo sprawnie i dzięki ciągłym sukcesom Dezia z owcami, wyposażyliśmy wszystkich na zimę. Dezio miał też wiele innych przygód i wygód z owcami, ale o tym musiałby sam opowiedzieć.

Moim pierwszym zajęciem w sowchozie było pasienie prywatnych krów, które należały do tutejszych mieszkańców. Stali mieszkańcy sowchozu mogli mieć jedną krowę i cielaka na rodzinę. Mieli też kury i małe ogródki. Świń nikt nie miał, bo to byłoby obrazą dla Kazachów, muzułmanów. Miałem dostać za pracę pastucha jakieś wynagrodzenie w rublach lub w produkt ach żywnościowych.

Wcześnie z rana wszyscy wypuszczali swoje krowy i cielaki z obór w stronę stepu, a ja podłapywałem je i całe stado gnałem w głąb stepu na lepszą trawę. Krowy zasadniczo trzymały się razem i powoli posuwały się dalej. Gdy któraś trochę oddaliła się, to przyganiałem ją długim kijem bliżej stada. Wody nigdzie w stepie nie było, więc krowy piły wodę z rzeki w pobliżu osiedla dopiero po powrocie z pastwiska. Dzień bardzo się dłużył, więc często siadałem pod jakimś stogiem starego siana i pisałem swój pamiętnik, albo leżąc grzałem się w słońcu. Wyglądało to na beztroskie marnowanie czasu. Niestety nie trwało to zbyt długo.

Jednego dnia zasnąłem pod stogiem i pod wieczór obudziło mnie ryczenie bydła i wycie wilków. Gdy rozejrzałem się dookoła, to nie wierzyłem własnym oczom. Stado krów rozpierzchło się po całym stepie, a kilka krów rogami atakowało wilki, które próbowały porwać cielaki. Wilków było sporo i sam z kijem nie chciałem z nimi walczyć, wtedy zacząłem zganiać stado do kupy, by razem gonić je do osiedla. W międzyczasie wilki dobrały się do jednego cielaka, mimo desperackiej obrony matki. Krowa miała rogi we krwi, więc musiała niejednego wilka zranić. Teraz, gdy całe stado zbliżyło się do tej krowy i poczuło krew wilczą, zaczęły jak zwariowane biegać dookoła i nie mogłem ich zgonić do kupy. Wilki zajęły się cielakiem i nam nie przeszkadzały, a matka cielaka posuwała się za nimi, ale z daleka od stada.

Późnym wieczorem dogoniłem wszystkie krowy do osiedla a właściciele czekali na mnie z niecierpliwością. Gdy zawiadomiłem ich o ataku wilków i stracie cielaka, byli bardzo źli i zawołali weterynarza. On jeden miał dubeltówkę i trzykonną bryczkę. Kazał mi jechać z nim i wskazać miejsce wypadku. Jechaliśmy przez step galopem po ciemku, a gdy zbliżyliśmy się do stada wilków, konie zaczęły rżeć. Weterynarz wystrzelił dubeltówką w kierunku głosu wilków, a gdy zbliżyliśmy się do nich, wystrzelił raz drugi. Musiał zranić kilka wilków a reszta z piskiem zatrzymała się w oddali wyjąc przeraźliwie. W międzyczasie zabraliśmy resztki cielaka na wózek i ruszyliśmy w kierunku osiedla.

Okazało się, że cielak należał do weterynarza i z reszty mięsa zrobiono ucztę dla wszystkich właścicieli krów. Mnie oczywiście zwolniono z posady pastucha, nie dostałem żadnej zapłaty za dotychczasową służbę i zostałem przy-dzielony do koszenia trawy. Całe szczęście, że nie oskarżono mnie o spanie w czasie pracy. Był to koniec maja. Któregoś wieczoru napisaliśmy list do ciotki Weroniki podając tylko nasz adres. Nie pisaliśmy nic o naszych warunkach życia. Nie mieliśmy wiele nadziei na otrzymanie odpowiedzi, ale chcieliśmy tylko zawiadomić, że jesteśmy zdrowi.

Ziemia była przesiąknięta wodą z topiących się śniegów. Słonko świeciło jasno i w dzień było dosyć ciepło, więc trawa rosła w oczach. Siano kosiło się dwoma wołami zaprzęgniętymi do kosiarki zaopatrzonej w metalowe siedzenie, na którym siedział operator z batem. Krzyczało się do byków „Cop” – skręć w lewo, albo „Cebe” – skręć w prawo. Przy zaprzęganiu byków trzeba było wiedzieć, który ma być po której stronie. Było dużo kłopotu zanim poznałem swoje byki.

Sianokosy trwały aż do jesieni. Chociaż latem trawa wysychała z braku deszczu, to nie robiło różnicy, kosiło się suchą trawę. Brygada sianokosów przenosiła swoje namioty jurty z miejsca na miejsce, w zależności od tego, gdzie jeszcze była trawa. Na noc wypuszczało się woły wolno na pastwisko, by nabrały siły na następny dzień pracy. Woda dla bydła i ludzi była dowożona w beczkach na dwukołowych wózkach ciągnionych przez woły albo wielbłądy. Mieliśmy dwa konie, na których jeździło się na oklep w celu zgonienia wołów z pastwiska do pracy. Teraz trzeba było rozpoznać z całego stada swoją parę i odpowiednio ją zaprząc.

Konie kazachskie są bardzo małe i niesamowicie wytrzymałe. Przez cały dzień koń może truchtem albo galopem lecieć bez żadnego odpoczynku albo wyżywienia. Po zakończonej podróży zostawia się konia w spokoju a po pewnym czasie dostaje on wodę do picia. Jedzenie, przeważnie owies, dostaje dopiero na noc. Na drugi dzień koń jest zdolny do dalszej podróży. Po kilku takich wypadach, wypuszcza się konia na step do odpasienia się i do odpoczynku. Ko-nie nie są używane do siły pociągowej a jeżeli zaprzęga się je do dwukołowego wózka, to aż we trzy konie.

W końcu nauczyłem się wskakiwać na konia bez siodła i mogłem zaganiać bydło razem z innymi. Był to dla mnie fizyczny sukces, bo Kazacy zawsze śmiali się ze mnie, że nie mogłem nawet wskoczyć na konia. Nieraz zdarzało się, że w czasie nocy nasze stado zmieszało się z innymi, należącymi do innego zespołu, albo nawet innego sowchozu, wtedy grupa tubylców Kazaków bez wielkiego wysiłku mogła rozdzielić te stada. To zwykle opóźniało zaczęcie koszenia i dlatego starano się trzymać woły w stepie z daleka od innych. Było tam też dużo wilków, ale woły wcale się ich nie bały. Jednym silnym kopnięciem kopyta mogły wilka unieszkodliwić.

Jedzenie dla nas przywożono raz dziennie razem z wodą. Była to zwykle zupa i chleb. Wszystko miało swoją cenę i szło na kredyt pracującego. Gdy przyszło do wypłaty, to zwykle byliśmy im winni i żadnej wypłaty nie dostaliśmy. Myśmy przywieźli ze sobą trochę słoniny i Mama mogłaby przesłać mi trochę, ale Kazacy byli muzułmanami i gdyby zobaczyli u mnie słoninę, to wy-pędziliby mnie ze swojej „jurty” i nie miałbym gdzie spać. Poza tym przestaliby być moimi przyjaciółmi. Oni nienawidzili Rosjan tak jak i my, bo normalnie te stepy i stada krów należały kiedyś do nich i oni ciągle to pamiętali. Kazacy do-stali się pod panowanie toryskie w1700 roku. Po 1917 roku komunistycznej rewolucji Kazacy próbowali oderwać się, ale im się to nie udało. Wielu właścicieli stad bydła pozabijali swoje zwierzęta, by tylko nie dostarczyć ich rządowi komunistycznemu. Dowiedzieliśmy się tych historycznych danych od starszych Kazaków, którzy nie bali się rozmawiać z nami, gdy nikogo nie było pobliżu.

Pracując razem z nimi nieraz zapraszali mnie do swojej jurty na posiłek. Było to mięso specjalnie przyprawione i brało się je palcami ze wspólnego naczynia. Nazywali to biszparmak, co oznaczało – bierz palcami. Później podawali gorącą herbatę w małych filiżankach i okraszali ją masłem zamiast cukrem. Jombuł, gospodarz jurty, czekał, aż któremuś z gości odbiją się gazy, bo to oznaczało satysfakcję z posiłku i kończyło ucztę.

W sowchozie było tylko kilku Rosjan: weterynarz, nauczycielka, kilku traktorzystów i główny ślusarz w warsztacie. Wszyscy inni, włącznie z uprawlajuszczym, byli Kazachami. Starsi nie rozmawiali po rosyjsku, nosili długie brody i narodowe stroje. Żywili się przeważnie mięsem. Na pierwszym miejscu stało u nich mięso końskie, później wielbłądzie, baranie i na końcu wołowe. Przyrządzali też rozmaite sery suszone w słońcu i kumys z kobylego mleka.

Narodowa literatura była na bardzo niskim poziomie, gdyż Rosjanie zmienili ich oryginalny arabski alfabet na łaciński, a w czasie naszego pobytu dostali nowy alfabet rosyjski. W szkołach dzieci musiały uczyć się czytać i pisać od początku, dlatego też dzieci uczyły się przede wszystkim języka rosyjskiego, który się nie zmieniał.

Jednego dnia, gdy Kazach przywiózł wodę dla bydła, dostarczył mi też list od Mamy, w którym pisała, że do sowchozu przyjechał nowy transport Po-laków. Są to kobiety z dziećmi z Kowla. Przyjechali w rozpaczliwym stanie i teraz tylko siedzą i płaczą. Dziwią się też, jak my sobie dajemy radę w tak dzikim kraju. Czekałem na okazję, żeby wrócić na dzień do osady i poznać nowych ludzi, ale tymczasem brygadier nie pozwolił mi pojechać.

W naszej brygadzie mieliśmy kilka traktorów, które grabiły skoszoną trawę na większe kupy, z których robiono później stogi. Jeden z Kazachów na-uczył nas jak się robi stogi, żeby były duże, a wtedy więcej się zarobiło. Zwykle uszczotczyk przyjeżdżał koniem pod wieczór i mierzył te stogi. Ubite i ciężkie siano używało się na budowę ścian a środek wypełniało się luźnym sianem. Stóg wyglądał duży, ale w zasadzie był pusty. Przy grzebaniu siana często do-stawał się jakiś wąż albo żmija i trzeba było uważać na te gady przy robieniu stogów. Stogi zostawały na miejscu jako zimowe zapasy jedzenia dla bydła.

Jedna z brygad, odległa od nas miała wypadek, bo traktor przy zapalaniu wystrzelił ogniem w rurę wydechową i zapalił suchą trawę. Step zaczął się palić i ogień posuwał się z błyskawiczną szybkością. Do najbliższej rzeki w tym kierunku było około pięćset kilometrów, więc cały ten teren mógł się spalić włącznie ze stogami siana, które już były ułożone. Naszą brygadę odwołano do osiedla, żeby zabrać odpowiednie przybory i wozy, które by podwiozły ludzi bliżej pożaru.

Zakręciłem się w stajniach szukając beczek na wodę, a w międzyczasie cała osada., oprócz starszych kobiet i dzieci, wyruszyła w stronę pożaru. Znalazłem w końcu dwa woły, wózek i dwie beczki. Napełniłem je wodą i zacząłem jechać też w kierunku pożaru. Na horyzoncie widać było kłęby czarnego dymu, więc łatwo było znaleźć odpowiedni kierunek. Woły posuwały się w swoim tempie i nie mogłem brygady dogonić.

Przed wieczorem zacząłem mijać smolące się stogi, ale żadnych ludzi nie widziałem. Wieczorem step wyglądał jak duże, świecące się miasto. W oddali palące się stogi robiły wrażenie oświetlonych dużych budynków, tylko zapach spalonych zwierząt przypominał o srogiej sytuacji. Późnym wieczorem dojrzałem w oddali czarne sylwetki ludzi. Spragnieni dopadli do mojej wody mówiąc, że to ocaliło ich życie. Mając jeszcze trochę wody, poganiałem woły, które szły tak szybko jak tylko mogły przebierać nogami, z myślą, że może w stepie mogą ciągle być ludzie, którzy umierają z pragnienia. Wkrótce napotkałem następną grupę i następną, aż w końcu gdy beczki zaczęły pokazywać dno, musiałem też zawrócić w kierunku posiołka i studni.
Napełniłem znowu swoje beczki wodą i udałem się do stajni. Wytłumaczyłem stajennemu o srogości sytuacji w stepie, więc zaprzągł dwa wielbłądy do mojego wózka i w ten sposób mogłem o wiele szybciej wrócić do pożaru. Napotkałem po drodze wielu ludzi leżących na ziemi, którzy z gorąca, zmęczenia i pragnienia wyczerpali swoje siły i nie mogli się ruszyć. Orzeźwiłem ich wodą i ruszyłem dalej w drogę. Step ciągle się świecił rozległymi ogniskami, ale było to już bardzo daleko. Powoli wszyscy strażacy zaczęli wracać, bo już ognia nie mogli dogonić. Moja woda ciągle miała wielkie powodzenie, a gdy się wyczerpała, wziąłem kilku popalonych robotników na swój wózek i pojechaliśmy do osady.

Na drugi dzień, uprawlajuszczy dowiedział się od kobiet, które widziały mnie na wiosce w czasie pożaru, zawołał mnie i zaczął grozić więzieniem za dezercję. Gdy mu wytłumaczyłem, co ja właściwie robiłem i gdy inni świadkowie z pożaru potwierdzili moje zeznania, wtedy sytuacja się zmieniła i dostałem pochwałę. Mówił, że nikt nie pomyślał o potrzebie wody dla ludzi przy gaszeniu pożaru. Byłem bohaterem, ale medalu nie dostałem.
Pożar stepu strawił większość żywności dla bydła i groziło im wyginięcie z głodu. Skoncentrowano się wtedy nad innymi środkami wyżywienia, a były to pola słoneczników, jęczmienia i owsa. Kopaliśmy głębokie rowy, do których wsypywało się słoneczniki z całymi łodygami. Przesypywało się to solą, kładło się następną warstwę, a gdy rowy były pełne, zasypało się je ziemią. Słońce jeszcze dobrze przygrzewało, więc nastąpiła fermentacja i powoli tworzyła się masa zbitych łodyg. Wkrótce też nastąpiły żniwa i „kombajny” kosiły owies lub jęczmień, młóciły i przesypywały gotowe ziarno do jadących obok ciężarówek. Ziarno później przechowywało się w spichlerzach.

Gdy zaczęły się przymrozki Kazacy powoli pędzili państwowe bydło z odległych stepów w stronę osiedla. Wkrótce obory były pełne krów i cielaków. Zaczęło się uciążliwe ważenie bydła, bo przyrost roczny musiał być nadmiarowy i stwierdzony przez urzędowe ważenie. Tylko kilku młodych wysiedleńców brało w tym udział, bo to była ciężka fizyczna praca i nasi chłopcy byli za słabi. Bydło, a szczególnie cielaki, były bardzo dzikie, bo one urodziły się w stepie i tam pasły się bez specjalnej opieki ludzkiej.

W pierwszym dniu nie zdołałem złapać i przyprowadzić do wagi ani jednego cielaka. Przyszedłem do domu cały połamany i przemęczony całodziennym borykaniem się z tymi dzikimi byczkami. Na drugi dzień, jeden z młodych Kazaków nauczył mnie kilku zasadniczych chwytów i od tej pory zacząłem co-raz to więcej byczków doprowadzać do wagi. Tym niemniej, fizyczny wysiłek był bardzo wielki i wieczorem ledwie mogłem się ruszyć. Powoli mięśnie się wyrobiły i zacząłem dorównywać tubylcom. Teraz bydło było w oborach i trze-ba je było karmić, poić i sprzątać po nich. Krów nie wolno było doić, bo całe mleko miało być zużyte przez cielaki, ale często ukradkiem, gdy nikogo nie było w obozie, można było trochę udoić i popić. O przyniesieniu mleka do domu nie było mowy.

Przyszła zima i teraz trzeba było zwozić siano ze stogów, które ocalały w czasie pożaru i wykopywać słoneczniki, które już dobrze skwaśniały. Początkowo stogi były bardzo blisko, ale w środku zimy trzeba było wybierać się na całodzienną wyprawę. Sanki zaprzęgnięte wołami wolno posuwały się po głębokim śniegu, a step wyglądał jak białe morze. Małe pagórki wskazywały i zdradzały stogi siana, więc odsypywało się śnieg i później widłami ładowało się siano na sanki. Zwykle około pięciu sanek i tyleż robotników wyjeżdżało razem, żeby wzajemnie sobie pomagać i bronić się od wilków i nie zgubić się w stepie.
W drodze powrotnej światełka osiedla były najlepszym kompasem.
Wszyscy Kazachowie byli ubrani w watowane kurtki (fufajki) i spodnie, a niektórzy mieli kożuchy. Na nogach mieli długie buty po kolana, robione z prasowanej owczej wełny (walonki). Ponieważ śnieg był bardzo suchy, „walonki” nie namakały i dobrze trzymały ciepło, a nogi mogły oddychać. Ja natomiast nie miałem nic takiego. Dwa swetry pod wojskową kurtką, którą zostawił nam ojciec przed aresztowaniem, długie kalesony i normalne spodnie. Na głowie miałem z zajęczej skóry dużą czapkę, którą uszyła mi Mama, bo w swojej licealnej czapce głowa by zamarzła natychmiast. Na nogach miałem wełniane skarpety owinięte gazetami dla izolacji i długie gumowe buty, które w Polsce używaliśmy w ogrodzie w czasie złej pogody. W czasie mrozu wiatr po mnie hulał, gumowe buty sztywniały i bardzo ciężko było chodzić.

Jedna z takich dalszych wypraw po siano była rzeczywiście pamiętna, bo zastała nas burza śnieżna i nie mogliśmy wrócić do osady. Tym razem kompas by się bardzo przydał. Zatrzymaliśmy się przy jednym dużym stogu, rozebraliśmy kawałek jednej ściany i w środku wypróżniliśmy wystarczająco miejsca na woły i dla nas. Sanki zostały na zewnątrz. Było tam zacisznie, a przy wołach nawet dosyć ciepło. Zawierucha trwała przez całą noc i pół następnego dnia. Po południu uspokoiło się wystarczająco, więc załadowaliśmy siano i jak najszybciej wyruszyliśmy w kierunku posiołka w obawie, że wiatr spowoduje suchą zawieruchę śnieżną i jazda będzie niemożliwa. Woły musiały teraz torować nową drogę przez głęboki śnieg o dodatkowo obciążone ładunkiem siana, posuwały się bardzo wolno. Szliśmy piechotą obok wołów i przyspieszaliśmy je długim rzemiennym batem. Moje nogi zaczęły powoli odczuwać wpływ silnego mrozu i piekły niesamowicie. Po pewnym czasie przestały dokuczać, ale były dosyć sztywne. Nie mogłem zostać w tyle i kulejąc posuwałem się razem ze wszystkimi. Gdy dociągnęliśmy się do posiołka zostawiłem woły i siano z towarzyszami a sam udałem się do domu, żeby ratować swoje nogi.

Mama pomogła zdjąć moje sztywne gumowe buty i natychmiast zaczęła nacierać śniegiem odmrożone nogi po łydki. Gdy biała skóra zaczęła nabierać kolorów, zacząłem wić się z bólu, wtedy Mama przygotowała ciepłą wodę w dużym naczyniu, do którego powoli zanurzyłem swoje piekące nogi. Straciłem włosy w zamarzniętych miejscach i do dziś dnia są gołe.

Wyciąganie słoneczników zasypanych w rowach nie było łatwe. Najpierw odkopaliśmy zmarzniętą ziemię a później widłami trzeba było wydźwignąć poplątane łodygi i ładować je do beczek na saniach. Przy tej operacji poderwałem się i uszkodziłem jakieś mięśnie w łopatce. Nie mogłem wcale ruszyć ręką. Zawieziono mnie do miasta Kimy i tam sanitariuszka przykleiła gorący plaster i kazała iść do domu. Korzystając z tego, że byłem w mieście powiedziałem swojemu towarzyszowi, że muszę pozostać przez kilka dni na leczenie, więc zatrzymam się u znajomych, a niech on lub kto Iny, podłapie mnie za kilka dni. Nie musiałem wiele udawać i Kazach pojechał. Ja tymczasem zaszedłem do znajomego z Prużany, który tu w Kimie miał swój zakład fryzjerski. Był to młody chłopak, który w Polsce był praktykantem u fryzjera, a teraz pozwolono mu otworzyć komunalny zakład. Ponieważ tu nie prowadziło się żadnej buchalterii, dlatego powodziło mu się świetnie i większość dochodu używał dla swoich i rodziny potrzeb.

Przyjęli mnie wspaniałym obiadem i przegadaliśmy cały wieczór wspominając dawne czasy. Następnego dnia spędziłem czas u znajomego we fryzjerni, a wieczorem znowu obiad i rozmowy. Dopiero trzeciego dnia znalazłem znajomego Kazacha wybierającego się do sowchozu, więc wróciłem z nim. Gdy zameldowałem się do pracy, pokazałem świstek papieru od sanitariuszki i powiedziałem, że łopatka ciągle mi dokucza. Brygadier nie umiał czytać po rosyjsku, więc musiał mi uwierzyć i dał mi lżejszą pracę przy karmieniu bydła. Bałem się, że może da tą kartkę do przeczytania komu innemu, ale brygadier nie chciał się skompromitować i w ten sposób miałem trzy dni wakacji.

Kilka dni później przyszła burza śnieżna i trwała trzy dni. Śnieg przesuwał się horyzontalnie i w dzień nie widać było następnego domu. Można było łatwo zabłądzić i znaleźć się w stepie. Trzeciego dnia spaliśmy długo, bo było ciemno i cicho. W końcu trzeba było wyjść i załatwić się, ale nie mogłem otworzyć drzwi. Okazało się, że dom był zupełnie zasypany śniegiem. Wspólnie uchyliliśmy trochę drzwi i zaczęło się kopanie tunelu w suchym i pylnym śniegu. Wpierw dokopaliśmy się do okna, a później w górę schodami, żeby wprowadzić trochę światła do domu. Gdy traktor z sowchozu przekopał drogę w osiedlu, wtedy zrobiliśmy tunel do ulicy. Przez kilka dni szło się do obory do pracy tunelami, ale później śnieg udeptał się a resztę rozwiał wiatr, wtedy widziało się światło dzienne.

Któregoś dnia przed Bożym Narodzeniem przyszła pocztą paczka, list od ciotki Weroniki i list od Jasi, która dostała nasz adres od ciotki. Co za uciecha! Cukier, machorka, herbata i inne drobiazgi. Wszystko to było drogocennym produktem do wymiany na chleb, masło i sery od Kazachów. Prawdziwa herbata była dla nich nieocenionym skarbem, gdyż za dawnych czasów herbata sprowadzana z Chin była jedynym i codziennym ich napojem. Teraz w Kazachstanie można było tylko nieraz dostać suszone owoce (prawie palone), które rozrabiało się w gorącej wodzie i to był jedyny płyn do picia. Polska machorka też była cenna, bo rosyjskie „kuraszki” (suszone drobne korzenie) nie miały ani mocy ani aromatu. Jedynie cukier zatrzymaliśmy dla siebie, żeby trochę osłodzić naszą niedolę.

Wigilia Bożego Narodzenia wypadła we wtorek. Pracowałem cały dzień przy sprzątaniu w oborach. Przyszedłem do domu zmęczony i brudny, ale spotkała mnie niespodzianka. Alicja używając swojej pomysłowości i zdolności do ręcznych robót skonstruowała małą choinkę z gałęzi wyrwanych znad strumyka. Udekorowała ją zabawkami z papieru i ustawiła na stole. Po umyciu się i skromnej kolacji zakończonej słodką herbatą zaczęliśmy śpiewać kolędy. Wzruszone głosy potęgowały się coraz to bardziej, ale w końcu Babcia rozpłakała się i mu-sieliśmy przerwać ten koncert. Po wspólnej modlitwie, prosząc o zdrowie i szczęśliwy powrót do wolnej Polski, poszliśmy spać, by na drugi dzień wrócić do pracy. Państwowy sklepik w osiedlu czasem miał rozmaite przedmioty do sprzedania. Kiedyś zauważyłem wiszącą na haku mandolinę. Wprawdzie brakowało jednej struny i była trochę pęknięta, ale cena była dostępna. Po sprawdzeniu naszych funduszów postanowiliśmy kupić ten instrument.

W czasie zimy kobiety nie miały wiele zajęć i większość czasu poświęcało się zdobyczom i przygotowaniem jedzenia. Wieczorami młodzież gimnazjalna zbierała się w jednym domku i zabawiała się śpiewami przy akompaniamencie gitary, którą przywiozła gimnazjalistka z Kowla, i mojej mandoliny. Przypominały się nam wszystkie stare piosenki harcerskie i bez ogniska obozowaliśmy w domu. W nowym transporcie Polaków były tylko matki z dziewczynkami i one powoli zaczęły przyzwyczajać się do trybu życia zesłańców. Tubylcy nie mogli nadziwić się naszym społecznym życiem, wspólnymi zabawami i śpiewom.

W końcu przyszła wiosna. Śnieg szybko zaczął się topić i porobiły się małe jeziora. Mały strumyk, który przepływał koło osiedla był początkiem rzeki Inszym i teraz stał się groźnie wyglądającą rzeką. Woda dostawała się aż do do-mów. Oczywiście nigdzie nie można było wyjść. Mokre „kiziaki” nie chciały się palić w piecu, a bydło w oborach ryczało z głodu. Siano już dawno się skończyło, a słoneczniki były zalane wodą, więc krowy dostawały tylko racje owsa i jęczmienia zmieszaną z makuchami (prasowane ziarna słoneczników).

Gdy śnieg się stopił i woda trochę odeszła, zrobiło się niesamowite błoto. Zasadniczo nigdzie specjalnych dróg nie było, jeździło się stepem najbliższą drogą, ale tym razem trzeba było omijać liczne jeziorka, które ciągle wyglądały groźnie. Trawa zaczęła rosnąć w przyśpieszonym tempie i bydło z obór zostało wypuszczone w step. Obsługa złożona wyłącznie z Kazachów wędrowała z bydłem w głąb stepu używając jeziorka za wodę do picia dla bydła. Kazachowie uważali tą czynność za ich wrodzony obowiązek i przywilej i nikogo nie do-puszczali by im towarzyszył.

W miejscowym sklepie ciągle nie można było nic kupić, bo bagniste drogi utrudniły jakikolwiek transport. Nasza Babcia z innymi starszymi kobieta-mi wybrały się do ukraińskiego kołchozu, Dońskoje, do wymiany ubrania na jedzenie. Robiły to w nocy, bo nam nie wolno było opuszczać naszego osiedla. Ukraińcy byli wywiezieni kiedyś wielkimi grupami do Kazachstanu i tu trzymając się razem tworzyli swoje kołchozy, które bardzo dobrze utrzymywali. Mieli ładne białe domki i ogródki z jarzynami i kwiatami. Od nich można było dostać rozmaite produkty rolne, jak również nauczyć się od nich ich przebiegłego sposobu bytowania w syberyjskim komunistycznym kraju.

Jak tylko ziemia wyschła zaczęło się znowu koszenie trawy. Wpierw dookoła osiedla, a szczególnie w pobliżu strumyka. Trawa tam rosła bardzo wysoka i gdyby uschła, to nie można byłoby ją skosić. Wszystkie kobiety zostały wysłane do obory z owcami do strzyżenia. Robiło się to ręcznie nożycami. Związana owca leżała na ziemi, i w przykuckach, panie z Polski próbowały po-zbawić owce ich sierści. Kaleczyły je, ucinały wystające części anatomii i jakoś nigdy nie mogły wypełnić „normy”, i dlatego też niewiele mogły zarobić. Muszę wspomnieć w tej chwili, że w sowchozie każda czynność miała odpowiednik czasu i zapłata zależała od ilości godzin zarobionych. Jeżeli strzyżenie owcy miało trwać godzinę, a nasza pani męczyła się nad nią przez cały dzień, więc ona zarobiła tylko 1/8 roboczego dnia. Jeżeli przy tym dostała zupę i kawałek chleba wartości trzech godzin pracy, więc po całym dniu była im winna dwugodzinny zarobek. Tak pracowała Irka, ale Mama potrafiła ostrzyć trochę więcej owiec i po całym dniu obie wyszły na zero.

Gdy woda w jeziorkach trochę wyschła, okazało się, że są one pełne ryb. Wszystkie mniejsze ryby zostały zjedzone przez duże szczupaki, a te teraz niemrawe dusiły się z braku tlenu. Woda wysychała i wsiąkała w ziemię jeziorka stały się płytkie. Było to odkrycie dla nas wielkim skarbem, bo teraz codziennie mogliśmy mieć zupę rybną ze złapanych rękoma lub improwizowaną siatką, szczupaków. Alicja była najlepszym rybakiem, bo chyba pamiętała dawne czasy nad Muchawcem, gdzie łapało się miętusy i szczupaki płaskimi koszami. Kazacy najwyraźniej tym się nie interesowali, bo to przecież mięsożerny naród.

Później latem, Babcia wykryła, że niedaleko strumyka rosły grzyby. Były one podobne do naszych prawdziwków, ale tu przecież nie ma lasów i podejrzane grzyby baliśmy się spróbować. Nasze żywnościowe zapasy już dawno się wyczerpały, w sklepie nic nie można było dostać, a wymienić też już nie było z czego. Babcia powiedziała, że jest już stara i jeżeli nawet zatruje się grzybami, to przynajmniej reszta rodziny ocaleje. Wygotowała te grzyby wpierw, a później zrobiła grzybową zupę i sama ją zjadła. Stwierdziła, że jest bardzo smaczna, więc i umierać nie będzie przykro. Nic się jednak Babci nie stało, więc wszyscy dopadli do reszty zupy i dziękowali Babci za poświęcenie się.

Przy koszeniu trawy w okolicy osiedla nie było stołówki. Kazacy szli do swoich lepianek na posiłek, a my szliśmy do strumyka, nabieraliśmy wody w kubeczki, które mieliśmy ze sobą i piliśmy tą wodę bez niczego. Kazacy widząc to często dawali nam kawałek sera albo lepioszkę z jęczmiennej mąki. Byliśmy im bardzo wdzięczni a oni cieszyli się, że choć trochę mogli nam pomóc. Mieliśmy wielu przyjaciół w tubylcach, którzy współczuli nam i starali się pomóc w naszej niedoli. Bardzo się cieszyli, gdy staraliśmy się porozumiewać z nimi w ich własnym języku, który wydawał się nam dość prosty i łatwy do zapamiętania. Miałem przy sobie mały notesik, w którym zapisywałem nowe kazackie słowa i tym sposobem szybciej mogłem się nauczyć.

Po skończeniu koszenia trawy w okolicy osiedla, wybraliśmy się w step. Doświadczeni zeszłorocznym pożarem, zabroniono palenia papierosów, palenia ognisk i używania starych traktorów. Kazacy zamiast palenia papierosów żuli jakieś specjalnie preparowane korzenie. W miejscach spalonych trawa była zieleńsza i wyższa. Stogi więc rosły wzwyż i wszerz.

23-go czerwca 1941 roku „uszczotczyk” przyjeżdżający do mierzenia stogów przywiózł nam wiadomość, że Niemcy napadli na Rosję i posuwają się szybko na wschód. Nie wiedzieliśmy jak tą wiadomość przyjąć i jakie zmiany to wydarzenie przyniesie, ale nadzieja wstąpiła w nasze serca z myślą, że to może doprowadzi do naszej wolności. Już ponad rok minął, gdy zabrano nas z domu. Pracujemy jak niewolnicy bez wynagrodzenia, o kromce chleba. Brak jakiegokolwiek intelektualnego zajęcia i marnowanie cennego młodzieńczego wieku jest największym ciosem dla nas. Polskie dzieci nie chodzą do żadnej szkoły, nawet rosyjskiej. Martwiłem się bardzo o Alicję, Dezia i Irkę, bo oni przede wszystkim powinni być w szkole. Polskich dzieci w ich wieku jest tu wiele i wszystkie marnują czas. Moje studia też są przerwane. Jeżeli nawet kiedyś będziemy wolni, to kiedy będziemy mogli nadrobić stracony czas nauki.

W czasie wojny rosyjsko-niemieckiej


Pod koniec sianokosów zaczęły się drobne zmiany. Zabrano do wojska duże gąsienicowe traktory, wiele bydła i większość traktorzystów. Uprawlajuszczy zarządził zorganizowanie kursu traktorzystów dla młodych chłopaków, którzy nie byli w wieku poborowym. Ja też dostałem się na ten kurs i musiałem bez rodziny przenieść się tymczasowo do centralnej osady.

Umieszczono nas w budynku zwanym Obszczeje życielstwo, który miał tylko jedno pomieszczenie z dużym piecem na środku. Wszyscy spali na siennikach wypchanych słomą, leżących na gołej, ubitej ziemi. W świetlicy, znajdującej się w budynku urzędu uprawlajuszczego odbywały się teoretyczne wykłady w języku rosyjskim przez jednego z kombajnistów, który jeszcze nie został powołany do wojska. Książki były dostępne, ale alfabet rosyjski sprawiał mi wiele kłopotu. Powoli jednak obznajomiłem się z technicznymi wyrazami, a teorię silników spalinowych znałem jeszcze z Liceum. Zadziwiłem swojego instruktora. Dawał mnie za przykład dla młodych Kazachów. Jedliśmy na kredyt w stołowni, za co w przyszłości mieliśmy odrobić pracą na traktorach. Na śniadanie dostawaliśmy kromkę chleba i słodzoną herbatę parzoną z suszonych owoców. Wieczorem do-stawaliśmy drugi posiłek. Była to zwykle zupa z kapustą z mącznymi kluskami zakwaszona jakimś tłuszczem i do tego znowu kromkę chleba.

Raz w tygodniu, po lekcjach, szedłem piechotą do posiołka do Mamy, żeby wymyć się i zmienić bieliznę. Zwykle miałem towarzysza Kazacha, Mara-sza, który też mieszkał w tym samym posiołku. Szliśmy po śniegu po ciemku, zwracając uwagę na wytarte ślady po sankach. Często spotykaliśmy świecące oczy wilka, ale jakoś nigdy nie byliśmy zaatakowani. W czasie takiej jednej wędrówki, gdy mroźny wiatr wiał w twarz, odmroziłem nos i nogi w swoich gumowych butach. Marasz próbował mi pomóc, podpierając mnie za ramię, bo sam był w walonkach i w watowanej kurtce i wiatr mu tak nie szkodził. Dowlokłem się do osiedla z trudnością a Mama musiała znowu ratować moje kończyny nacieraniem śniegiem. W następną sobotę jeden z Kazachów wybierał się sankami do naszego osiedla, Marasz uprosił go, by zaczekał na nas zanim skończymy lekcje, by później razem jechać do osiedla.

Zbliżało się Boże Narodzenie, ale w tym roku wypadało w czwartek, postanowiliśmy więc uczcić święto wcześniej, w niedzielę 21-go grudnia. Jeszcze w czerwcu, przed początkiem wojny niemiecko-rosyjskiej dostaliśmy drugą paczkę od ciotki Weroniki. Chociaż większość produktów otrzymanych przehandlowaliśmy, to jednak trochę słodyczy zachowaliśmy na tę uroczystość. Tym razem nikt nie płakał, a przy pomocy mandoliny mogliśmy śpiewać kolędy weselej.

Któregoś wieczoru zawitała do nas do szkoły traktorzystów jedna z na-szych polskich pań z posiołka, „Muszka”, i prosiła nas o nocleg, bo już było za późno, żeby mogła wracać piechotą. Oczywiście, kursanci zaopiekowali się nią bardzo troskliwie, nawet przynieśli trochę zupy ze stołówki i posłali pryczę na podwyższeniu, żeby nie musiała spać na ziemi. Murasz napalił w piecu i po pewnym czasie wszyscy położyli się na swoje miejsca.

W nocy obudziłem się z zawrotnym bólem głowy i gdy próbowałem wstać, byłem bliski omdlenia. Podczołgałem się do drzwi i ostatkiem sił otworzyłem je. Upadłem głową na zewnątrz i wdychając świeże powietrze powoli zacząłem od - zyskiwać przytomność. Wtedy usłyszałem jęki wychodzące z różnych stron sali i uprzytomniłem sobie, że wszyscy się potruli. Przede wszystkim pomogłem pani Muszce wydostać się z jej pryczy i wyjść na dwór. Ona leżała najwyżej i ciepłe gazy najbardziej ją zatruły. Z resztą mieszkańców było mniej kłopotu, bo otwarte drzwi i wchodzące mroźne powietrze, szybko ich otrzeźwiło. Okazało się potem, że nasz młody Kazak chciał zachować jak najwięcej ciepła, żeby pani nie zmarzła i zatkał komin na dachu dużym kamieniem. To była normalna praktyka codzienna, tylko że tym razem zrobił to za wcześnie. Rano wszyscy byliśmy bardzo bladzi, z bolącymi głowami i niezdolni do nauki. Pani Muszka, półżywa, dostała podjazd do domu, więc nie musiała iść piechotą. Całe szczęście, że przygoda ta zakończyła się bez śmierci, do której było nam bardzo blisko.

Przyszły w końcu egzaminy teoretyczne a później praktyczne, które pole-gały na umiejętności jazdy traktorem i operowaniem różnych rolniczych ma-szyn oraz naprawy i regulacje silników. Byłem jedynym kursantem, który do-stał od razu najwyższą kategorię prawa prowadzenia traktorów. Upoważniało to mnie do operowania pojazdów nawet w nocy bez nadzoru. Zwykle do jednego traktora przeznaczano dwóch lub trzech traktorzystów, żeby traktor nigdy nie stał. W dzień pracowali traktorzyści z początkową kategorią, bo zawsze był ja-kiś dobry mechanik do pomocy. Natomiast w nocy nikogo nie było i trzeba było samemu dać radę szybko naprawić.
Po kursie jeszcze było za wcześnie pracować na traktorach, dlatego zostałem przydzielony do głównego ślusarza w warsztatach do naprawy traktorów i przygotowanie ich do wiosennej pracy. Pod koniec kwietnia zaczęliśmy orać ziemię traktorami na ziarno dla bydła. Wyjechaliśmy brygadą w pole i tam mieszkaliśmy w wagonie na kołach. Ziemia była jeszcze mokra po zimowym śniegu a miejscami była jeszcze zamarznięta.

Pracowało się na dwie zmiany, ja oczywiście w nocy. Przydzielili mi bardzo stary traktor bo twierdzili, że jestem dobrym mechanikiem to dam sobie radę. Po kilku nocach „uszczotczyk” stwierdził, że zużywam za dużo paliwa na ilość zoranej ziemi i nadwyżkę tę muszę pokryć z własnego zarobku. Wobec tego zacząłem robić to samo co inni, to znaczy wyciągać pługi, żeby tylko drapały ziemię po wierzchu, a głębokości i tak nikt nie mierzył. Przy obozie oranie było normalne, ale gdy odjechało się dalej, to wtedy wyciągało się pługi do następnych kilku kilometrów. Przez noc można było przejechać dookoła tylko kilka razy bo przejazdy były bardzo długie. Oraliśmy step, na którym rosła tylko trawa, a ponieważ nie dawano żadnego nawozu, więc dobrego plonu trudno było się spodziewać.

Po zakończeniu oznaczonego terenu w jednym miejscu musieliśmy zwinąć nasz obóz i przejechać na inne miejsce. Dostałem pozwolenie od brygadiera na pojechanie do rodziny, żeby wykąpać się i wyprać bieliznę, a w międzyczasie Grysza, Polak z pochodzenia, pewnie potomek wygnańców z czasów Powstania Styczniowego, miał przewieźć nasz traktor na nowe miejsce. Czekając na Kazaka, który miał mnie przewieźć na to nowe miejsce, dowiedziałem się, że mój traktor spalił się. Traktorzysta miał puszkę z benzyną, którą używało się do zapalania zimnych silników, wstawioną koło rurki oliwnej. Rurka przetarła się i oliwa wylała się w czasie jazdy. Silnik oczywiście przegrzał się i spalił. Całe szczęście, że benzyna w puszce nie wybuchła i nic się Griszy nie stało. Po tym wypadku Grysza, mój dzienny traktorzysta, został na posiołku i przydzielono go do obsługi koni w stajni. Było podejrzenie, że traktor spalił się z mojej winy i mogli mnie posadzić do więzienia, ale Grysza przyznał się, że postawił naczynie z benzyną w złym miejscu i zapomniał o nim. Biorąc winę na siebie obronił
mnie, ale sam został ukarany.

Czekając na przydział nowej pracy zostałem z rodziną na osadzie. Rano goląc się dobrze przytępioną żyletką, gdyż nowych ostrzy tu nie można było do-stać, zauważyłem w drzwiach stojącego Griszę. Przypatrywał się z zaciekawieniem mojemu skrobaniu po twarzy i w końcu odważył się poprosić, żebym mu pozwolił użyć żyletki. Dotychczas on zawsze golił się swoim ostrym scyzorykiem i nigdy nie było go stać na brzytwę. Tłumaczyłem mu, że żyletki są bardzo tępe, ale on domagał się coraz natarczywiej, więc rozrobiłem więcej mydła i pozwoliłem mu usiąść przy lustrze. Skrobał twarz i cieszył się jak mały dzieciak. W ten sposób zdobyłem stałego przyjaciela. Później Grysza bardzo często w wolnych chwilach przychodził do mnie i jak nie było trzeciej osoby w pobliżu, opowiadał różne wydarzenia z jego życia, niepowodzenia i wykorzystywania. Ciągle twierdził, że jego przodkowie byli Polakami i on tu jest już trzecim albo czwartym pokoleniem. Nie miał do nikogo zaufania i pomimo to, że był po czterdziestce, ciągle był samotny.

Teraz nie mając traktora wróciłem do warsztatów i jako pomocnik ślusarza naprawiałem stopem ołowiowym (babit) łożyska do traktorów. Łożyska te bardzo często trzeba było zmieniać, bo stare traktory miały wyrobione wały Kardana i nie były już okrągłe. Systematycznie przy zmianie oliwy w silniku robiło się tzw. podciaszkę, wyjmowano podkładki w łożyskach żeby zmniejszyć luz. Praca w warsztacie była o tyle przyjemna, że śniadanie i kolacje jadło się w stołówce (ciągle na kredyt).

Wkrótce zabrali resztę starszych traktorzystów, kombajnistów, elektryka, obsługę warsztatu i Griszę do wojska. Został tylko kierownik warsztatu, który był inżynierem mechanicznym, z pochodzenia Niemcem znad Wołgi. On miał zorganizować młodzież do wszystkich tych prac. Ja, jako jedyny traktorzysta najwyższej klasy, dostałem zadanie prowadzenia kursu traktorzystów. Kurs pro-wadziłem w ten sam sposób jak mój poprzednik, tylko w przyspieszonym tempie. Wyszkoliłem dziesięciu nowych młodych Kazaków, ale większość dostała niższą kategorię. Zostałem teraz na stałe przeniesiony do warsztatów.

Golenie się było coraz trudniejsze, bo mój mały zapas żyletek wytępił się okropnie. Zacząłem zaglądać do sklepiku teraz częściej i w końcu znalazłem brzytwę i osełkę do ostrzenia. Powoli i ostrożnie uczyłem się golić brzytwą, aż doszedłem do możliwej wprawy. Szkoda, że Griszy już nie było, bo na pewno mógłby nauczyć mnie szybciej. W tym czasie Mama dostała pracę kierowniczki zakładu krawieckiego w mieście Kima. Miała ona kroić i szyć watowane kurtki i spodnie dla wojska. Dostała mieszkanie dla całej rodziny w tym samym warsztacie, a Irka mogła też zarabiać szyjąc.

W między czasie Dezio zachorował na jakąś nieznaną chorobę. Był jakiś czas w szpitalu, ale mu nic nie mogli pomóc. Wrócił więc do domu i całymi dniami i nocami leżał na dużym chlebowym piecu. Nogi mu spuchły i wcale nie mógł chodzić. Mama rozpaczała i chociaż z Babcią próbowały rozmaitych domowych lekarstw i zabiegów, Dezio ciągle był beznadziejnym inwalidą.

Zima się zbliżała i trzeba było uruchomić w sowchozie elektrownię. W czasie lata, przed poborem do wojska, elektryk rozebrał w elektrowni generator na drobne części, niby w celu naprawy i spodziewał się, że to go ochroni przed wojskiem, bo centrala sowchozu nie mogła być bez elektryczności. Szczególnie spawanie elektryczne było bardzo potrzebne przy naprawie różnych rolniczych maszyn, gdyż nowych części nie można było dostać. Nic nie pomogło, elektryk poszedł do wojska, a elektrownia została w kawałkach. Kierownik warsztatu miał zaufanie do mnie i powierzył mi złożenie i uruchomienie elektrowni.

Z elektrotechniki w Liceum Technicznym miałem pojęcie o generatorach, ale praktycznie nie miałem żadnego doświadczenia i musiałem użyć swojej wyobraźni i zdrowego rozsądku. Po dwóch dniach trzyfazowy generator był w jednym kawałku. Teraz trzeba było wykombinować, w jaki sposób połączyć tablicę rozdzielczą i przyrządy. Była to prawdziwa łamigłówka. W końcu nade-szła chwila próby. Młody maszynista uruchomił dieslowy silnik, a ja drżącą ręką i z modlitwą w myślach próbowałem załączyć główny 3-fazowy wyłącznik. Jasny błysk – i cała jedna strona warsztatu pokryła się ciemnością. Musiałem pomylić fazy, więc od początku nowe próby połączeń. Kierownik warsztatu nie był bardzo zły i pozwolił mi wymienić z magazynu nowe żarówki i tym razem zwiększać napięcie stopniowo. Tym razem wszystko działało sprawnie i automatycznie zostałem stałym elektrykiem.

Złożenie generatora do spawania elektrycznego było o wiele łatwiejsze. Zacząłem uczyć się spawania. Było to dosyć ciężkie zadanie, bo brakowało elektrod do spawania. Wyjmowaliśmy sprężyny ze starych siedzeń samochodowych. Kowal nagrzewał je, prostował i ciął na długość normalnych elektrod. Przy usiłowaniu spawania duża zawartość węgła w żelazie powodowała utlenianie się i rozpryskiwanie, a w miejscu spawanym prawie nic nie zostawało. Uczyłem się na dziurawych beczkach, które były z miękkiego żelaza i to trochę ułatwiało spawa-nie. Całe szczęście, że kierownik warsztatów był wyrozumiały i cierpliwy, poprzez dłuższy czas wypalałem większe dziury w beczkach zamiast je spawać.
Do załączenia spawarki trzeba było zarzucić pas transmisyjny na obracające się koło napędzane przez ciągle pracujący silnik dieslowy. Zawsze bałem się tej czynności, bo to dosyć niebezpieczne przedsięwzięcie. Nieraz udało mi się namówić kierownika warsztatu na zatrzymanie napędowego silnika i wtedy mogłem założyć pas transmisyjny bez kłopotu. Jednak raz, zakładając pas w czasie ruchu, pas złapał mnie przy złączu za rękaw, rzucił o ziemię i oczywiście wywichnąłem przy tym lewą rękę. W szpitalu złożono mój łokieć na miejsce i zagipsowano w zgiętej pozycji. Musiałem teraz pracować jedną ręką. Po dwóch tygodniach zdjęto gipsowy opatrunek, ale moja ręka nie mogła się wcale wy-prostować. Lekarka twierdziła, że z czasem łokieć się rozrusza, a tymczasem muszę przykładać kompresy i ćwiczyć rękę. W międzyczasie były znowu pobory do wojska i zabrano kilku młodszych Kazaków i Polaków. Mnie się tym razem udało, bo kaleki ze zwichniętą ręką nie chcieli. Teraz byłem spokojniejszy, bo miałem obronę przed rosyjskim wojskiem.

Z pobliskiego kołchozu przyniesiono uszkodzony tryb z „kombajnu”, a ponieważ nie można było nowego dostać, chcieli spróbować spawania. Nie bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać, ale z instrukcjami kierownika warsztatów po-stanowiłem podjąć się tego zadania. Jak zwykle spawanie sprężynami było niesamowicie trudne, ale w końcu wypełniłem brakujące zęby trybu a młody maszynista tokarz wykończył to dosyć zgrabnie. Kołchoźnicy zabrali tryb z zadowoleniem i wszystko wyglądało dobrze, ale za kilka dni wrócili i zagrozili procesem i więzieniem dla mnie za podrzędną pracę. Zęby trybów odpadły znowu, a oni stracili czas składając i rozkładając ten kombajn. Całe szczęście, że kierownik warsztatu ujął się za mną i wyrzucił ich z warsztatu.

W soboty wieczorem po pracy dostawałem konia z siodłem i jechałem do Kimy do rodziny. Znowu byliśmy razem, opowiadaliśmy swoje przeżycia przeszłego tygodnia i zamiary na przyszłość. Dezio ciągle niedomagał, więc spróbowałem innej medycyny. Dostałem butelkę wódki od naszego znajomego fryzjera i dałem Edziowi całą szklankę do wypicia. Nabrał trochę energii więc zabrałem go ze sobą do naszych panien na wieczorek. Tutaj chłopak rozochocił się patrząc na tańczące pary i powoli sam zaczął się ruszać. Później w domu po dobrej kolacji, na którą wszyscy złożyliśmy się, spal jak kamień. Na drugi dzień znowu zabrałem go ze sobą i teraz coraz to więcej miał energii. Powoli zaczęła opuchlizna z nóg opadać, Dezio nabrał apetytu, zaczął sam trochę chodzić a ja mogłem, spokojniejszy o jego zdrowie, wrócić do pracy w sowchozie. W następną sobotę Dezio już sam mógł dobrze chodzić.

Niektórzy znajomi Rosjanie w Kimie mieli radia i od nich mogliśmy się dowiedzieć jednostronnych wiadomości o postępie wojny. Nie były to zbyt wesołe informacje, bo ciągle słyszeliśmy o rosyjskich klęskach, ale byliśmy pewni, że Niemcy tak daleko na wschód nie dotrą. Niemców ciągle uważaliśmy za największych wrogów, bo przecież oni byli przyczyną naszej tułaczki i niewoli.

W kołchozie elektrownia pracowała dobrze, ale światła były tylko w warsztacie, w urzędach i na ulicy. Teraz mieszkańcy zaczęli się domagać, żeby im też zaprowadzić światło w domach. Nigdy tego nie robiłem, ale widziałem w Prużanie jak elektrycy włazili na słupy i przeciągali druty, więc z braku innego zajęcia zacząłem szukać materiałów w składzie. Znalazłem trochę izolatorów, które były dosyć cienkie i sprężyste (miały w sobie dużo żelaza). Bałem się wpierw wleźć na słup, gdyż moja zwichnięta ręka ciągle nie mogła się wyprostować, ale po kilku próbach zacząłem łazić po słupach jak małpa. Izolowanego drutu do instalowania w domach nie miałem, ale był drut dzwonkowy. Uprzedziłem swoich klientów, że żarówki będą się świeciły bardzo ciemno i drut może się trochę nagrzewać, ale to ich wcale nie przestraszało i ciągle nalegali na przeprowadzenie instalacji. Po kilku dniach pierwsze światło zabłysło i dziękczynieniom nie było końca. Dostałem za to chleb i masło dla rodziny. Sam stołowałem się w jadalni, jak zwykle na kredyt. Wiele rodzin było świadkami pierwszego błysku żarówki w domu. Teraz byli przekonani, że ja wszystko potrafię.

W warsztacie musiałem zająć się reperacją urządzeń do zapłonu traktorów „magnito”. Traktory nie miały baterii i iskry do świec były wytwarzane przez urządzenie z magnesami, które po pewnym czasie traciły swoją moc i iskra była bardzo słaba. Traktorzysta musiał dobrze namęczyć się zanim ręcznie uruchomił swój silnik. Postanowiłem coś zrobić w tym kierunku i wspólnie z tokarzem skonstruowaliśmy urządzenie do ujęcia magnesu. Do tego dorobiłem cewkę z drutu i używając stałego prądu ze spawarki próbowałem wzmocnić te magnesy. Cewka składała się z wielu mniejszych cewek i połączenie ich szeregowo było tylko moją tajemnicą.

Pierwsza próba zawiodła mnie bardzo, bo zamiast wzmocnić, to rozmagnesowałem magnes zupełnie. Później odkryłem, że muszę uzgodnić polaryzację cewki i magnesów i odciągać magnes od cewki, kiedy ciągle prąd płynął w tym samym kierunki. Przerwanie prądu powodowało zmianę biegunów, co zneutralizowało magnes. Gdy traktorzysta wypróbował swój traktor z odświeżonymi magnesami, podziwiał moje zdolności. Wszyscy chcieli, żebym ich „magnito” naprawił, a ja miałbym zajęcie aż do wiosny. Tęskniłem bardzo za rodziną i młodzieżą, która teraz była w Kimie, i mimo to, że miałem dobrą pracę, jakoś nigdy nie mogłem wypłacić swoich długów w sowchozie. Postanowiłem opuścić go i przenieść się do Kimy. Mamy zwierzchnik dał mi odpowiednie papiery, że jestem potrzebny w szwalni, która produkuje ubrania dla wojska. Uprawlajuszczy nie miał wiele do powiedzenia, chociaż kierownik warsztatu bardzo się sprzeciwiał. Wyjechałem pozostawiając w sowchozie swoje długi.

W Kimie mieszkałem razem z całą rodziną w warsztacie. Mama miała już kilka maszyn do szycia zepsutych i moim zadaniem było naprawianie ich. Były to stare noże maszyny Singera, na których napisy ciągle były widoczne. Części za-pasowych nie było, więc jako ślusarz musiałem je sam dorabiać. Nie mając żadnego warsztatu ani narzędzi, uprawlajuszczy wysłał mnie do Atbasar po zakupy. W tym czasie żadnych samochodów nie było, bo wszystkie zostały zarekwirowane dla wojska, więc jechaliśmy konną bryczką. Dopiero wieczorem dotarliśmy na miejsce i sklep już był zamknięty. Zostaliśmy na noc i Kazach pojechał do swoich znajomych, a ja do swoich Polaków, którzy tu już dobrze się urządzili. Kolega w moim wieku, Mikuś, z którym należałem jeszcze do zuchów w Prużanie, pro-wadził tu miejską elektrownię. W Polsce był on praktykantem w miejskiej elektrowni i widocznie wystarczająco się nauczył, żeby tu prowadzić samodzielnie elektrownię, bo cała poprzednia obsługa była już w wojsku.

Mikuś mieszkał tu z matką, młodszym bratem i siostrą. Wszyscy mnie bardzo mile ugościli. Następnego dnia, za pieniądze które dostałem od Mamy zwierzchnika, kpiłem narzędzia, które mogły być użyteczne przy naprawianiu maszyn do szycia. Z rodziną Gruszków spędziłem resztę dnia, a następnego po-ranka zaczęliśmy powrotną długą drogę. Konie już wystarczająco odpoczęły, więc galopem posuwały się po polnej drodze.

Już po tygodniu udało mi się wszystkie maszyny naprawić, i z braku innego zajęcia, uprawlajuszczy dał mi kilka zamków i kazał dorobić do nich klucze. Nie wiem, jak to on sobie wyobrażał, ale ja zdołałem tylko jeden zamek rozebrać, by zbadać jego mechanizm i z kawałka żelaza wypiłować ręcznie klucz. Zabrało mi to kilka dni. W międzyczasie padał duży deszcz i frontowa ściana naszego warsztatu, zrobiona z kamieni sklejanych wapnem zapadła się i znaleźliśmy się na ulicy. Na szczęście kamienie wysypały się na zewnątrz i nikogo nie poraniły. Przez kilka dni spaliśmy w uszkodzonym budynku, chociaż było zim-no i mokro. Gdy deszcz ustał, murarze naprawili ścianę i praca w warsztacie zawrzała na nowo.
Po jakimś czasie wysłano wszystkich młodszych Polaków, wraz z nami, na kamieniołomy bazaltowe, w celu dostarczenia kamieni używanych do ostrzenia narzędzi. Kilofami rozbijaliśmy skały i ładowaliśmy je na wozy, które gdzieś je odwoziły. To nie trwało zbyt długo, bo po tygodniu zmobilizowano wszystkich zesłańców polskich zdolnych do fizycznej pracy i wysłano na budowę kolei potrzebnej dla wojska. Zwieziono nas do dużego baraku w polu, gdzie już częściowo budowa kolei była rozpoczęta, ale przypuszczalnie tych robotników zabrano do wojska. Tym razem była tu też Irka i Mama. Babcia z Deziem i Alicją zostali w Kimie w warsztacie, który był unieruchomiony. Babcia z młodszym rodzeństwem nie miała żadnych środków utrzymania i gdy pieniądze zostawione przez Mamę wyczerpały się, musiała zając się żebractwem.

Brygadier przyjeżdżał konno z rana i wyznaczał wszystkim pracę, a wieczorem przyjeżdżał uszczotczyk, który mierzył wyrobioną ziemię. Pod wieczór przyjeżdżała polowa kuchnia z chlebem i zupą i znowu na kredyt można było zjeść. Na noc zostawali sami Polacy. Praca była bardzo ciężka, bo ręcznie łopatami kopało się ziemię na wózki, którymi przewoziło się na niższe miejsca. Przekopywanie wąwozu przez górę piaszczystą posuwało się bardzo powoli.

Ponieważ mój lewy łokieć ciągle był sztywny i nie mogłem operować łopatą, przeznaczono mnie do przewożenia ziemi dwukołowym wózkiem ciągnionym przez jednego konia. Było kilka takich zaprzęgów i młodsi chłopcy obsługiwali je sprawnie. Wieczorem, gdy brygadier odjechał, urządzaliśmy wyścigi wózków, które wyglądały jak rzymskie Czarnoty. Gdy konie zaczęły się pienić ze zmęczenia, przerywaliśmy te zawody i choć z pustym żołądkiem uprzyjemnialiśmy sobie czas piosenkami i tańcem. W międzyczasie konie pasły się w stepie.

Gdy zakończyliśmy kopanie przy tej górze, a inni robotnicy zaczęli montować tory, to nas wszystkich zabrano do innego miejsca, gdzie również za-mieszkaliśmy w istniejącym już baraku. Wszyscy spali na pryczach obok siebie w ubraniach, pod własnymi kocami, pod którymi w czasie dnia ukrywało się osobiste rzeczy. Kopaliśmy ziemię znowu w podobnych warunkach a głodni i zmęczeni byliśmy coraz to mniej wydajni i nasze dzienne racje żywnościowe były zmniejszane. Przestaliśmy śpiewać wieczorami i zmęczeni, leżąc na pryczach, myśleliśmy o jakimś cudzie.

Straciliśmy rachubę czasu i minęło pewnie jeszcze kilka tygodni, aż któregoś wieczora dostaliśmy wiadomość o amnestii dla Polaków i o tworzeniu się Armii Polskiej w Rosji pod dowództwem generała Andersa. Reakcja była natychmiastowa. Wszyscy rzucili pracę i jeszcze tego samego wieczora cała polska brygada piechotą zaczęła maszerować do Kimy. Wzięliśmy ze sobą wózki z końmi, żeby przewieźć cięższe rzeczy. Szliśmy tak przez całą noc, a następnego dnia dogonił nas brygadier na koniu i namawiał, żeby wrócić do pracy, nawet groził, ale to nie odniosło żadnego skutku i maszerowaliśmy dalej.

Wolność, to bardzo silne i wzniosłe hasło. Wczoraj byliśmy niewolnika-mi a dziś możemy powiedzieć – Nie! Wieczorem dotarliśmy do jakiegoś kołchozu i wynajęliśmy furmanki, które zawiozły nas do miasta. W Kimie, po odpoczynku, każdy starał się dostać jakąś pracę, żeby było z czego tymczasem utrzymać się. Tym razem panie szukały zajęcia, które by im lepiej odpowiadało. Mama uruchomiła znowu swój warsztat i szyła sukienki dla miejscowych Rosjanek i Kazaczek. Był to bardzo dobry interes, bo z przyniesionych materiałów często zostawały kawałki, z których Mama szyła rozmaite bluzki i koszule, i sprzedawała lub wymieniała na żywność. Irka pomagała Mamie z nową energią. Ja tymczasem wróciłem do sowchozu pod warunkiem, że wszystkie moje stare długi zostaną umorzone.

Elektrownia nie potrzebowała mojej pomocy, bo młody praktykant, które-go zostawiłem, umiał sam ją uruchomić, a nikt generatorów więcej nie rozbierał. Zająłem się naprawą elektrycznych części traktorów, a przede wszystkim magnesowaniem „magnit”. Teraz płacono mi dzienną stawkę i nie musiałem wyrabiać żadnej normy. Zbierałem w ten sposób pieniądze na przyszłą podróż do polskiego wojska. Na wiosnę dostaliśmy list od ojca, w którym pisał o swoim pobycie w łagrze i później w polskim wojsku. Pisał, że będąc w łagrach napisał list do Weroniki i dostał od niej nasz adres. Obiecał też przysłać nam odpowiednie papiery z dowództwa, pozwalające na wyjazd całej rodziny na południe.

W marcu 1940 roku w nocy ojciec został aresztowany przez NKWD i osadzony w więzieniu w Prużanie, stąd przesłano go do Brześcia a później do łagru w Rosji w Uchcie. Tam pracował przy kopaniu rowów melioracyjnych w zamarzniętej ziemi. Na wiosnę wysłano go do kamieniołomów. Po amnestii natychmiast zameldował się do Polskiej Armii, gdzie pracuje w kancelarii sztabu generała Andersa. Sprzedajemy większość naszych rzeczy i przygotowujemy się do wyjazdu. Mama z Babcią pieką placki na wodzie, a młodsze pokolenie pakuje nasze osobiste rzeczy do worków. Walizek nie mamy, a worki można nosić na plecach. Każda osoba będzie wyposażona w swój pakunek dostosowany do jej siły.

Tymczasem przekazałem swoje obowiązki w sowchozie młodszym Kazakom, ale nikomu nie pokazałem, jak można użyć mój przyrząd do naprawy magnet. Pewnie do dzisiaj to skomplikowane urządzenie leży gdzieś schowane w magazynie. Inni Polacy w Kimie i w okolicznych sowchozach nie byli tak szczęśliwi i bardzo nam zazdrościli. Kilka młodszych pań, zamężnych, szykowało się też do podróży z nadzieją odnalezienia męża, albo w celu wstąpienia do wojska jako sanitariuszki. Panie te wyjechały jeszcze przed nami, gdy tylko otrzymały zezwolenie od NKWD.

Żona lekarza wojskowego z 25-go Pułku Ułanów, która po śmierci swojej córki mieszkała razem z nami, miała te same nadzieje. Śmierć jej dziecka pogrążyła ją w głęboką depresję i każdą wolną chwilę spędzała na grobie dziecka rozpaczając. Gdy nastąpiła amnestia, obudziła się w niej nadzieja, że może odszuka męża. Wraz ze swoją matką wyjechały do Atbasar. Twierdziła, że będzie na stacji kolejowej wypatrywała pociągu, w którym może będzie jechał jej mąż.

Rodziny, które nie miały nikogo zdolnego do wstąpienia do wojska i nie miały wiadomości od swoich ojców czy mężów, musiały pozostać na miejscu, bo nie dostały pozwolenia od władz NKWD na wyjazd. Te osoby wróciły do Polski dopiero po wojnie, gdy nastąpiła repatriacja wysiedleńców cztery lata później. Wiele osób z innych sowchozów dało radę dostać się do wojska. Kilku moich kolegów z gimnazjum, którzy jechali z nami tym samym pociągiem do Rosji, i których wysłano do innych sowchozów, spotkałem później w polskim wojsku we Włoszech.

W końcu przyszedł dokument od ojca. Dostaliśmy zezwolenie na wyjazd z urzędu NKWD. Zakończyliśmy nasze pakowanie i zdanie warsztatu krawieckie-go władzom miejskim. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi przyjaciółmi i znajomy-mi, którzy nie mogli w tej chwili wyjechać. Wynajęliśmy od Kazaków sanki z koniem i w marcu 1942 roku, tuż po świcie, wyruszyliśmy w podróż do Atbasar.

Żegnaj kraino niewoli!

*
Publikowane powyżej relacje są fragmentem historii z życia dwojga młodych ludzi: Grasi Nizioł i Genka Lachockiego, którzy wichrami wojny rzuceni zostali na Syberię a potem szukali swego miejsca w świecie.

Mąż mamy Grasi Nizioł zmarł przed II wojną światową mimo tego 10 lutego 1940 roku z siedmiorgiem dzieci w wieku 2 lat wzwyż, została ona wywieziona w oko-lice Archangielska. By przeżyć Grasia od 8 lat, kolejno zajmowała się opieką dziecka rosyjskiego, zbieraniem jagód leśnych, itp. często jednak chorowała i szczęśliwe prze-trwała ten czas pogardy na sowieckiej ziemi..
Po tzw. amnestii będącej rezultatem umowy zwanej potocznie Sikorski-Majski, cała rodzina dostała się do Uzbekistanu, po czym przez Pahlevi i Teheran do Isfahanu, Tam Grasia uczęszczała do szkoły. We wrześniu 1946 r. opuściła Isfahan i z grupą innych polskich dzieci wyjechała do Libanu. W okolicach Bejrutu, w Antourze miejscowa rodzina odstąpiła część swego domu rodzinie Nizioł, gdzie Grasia chodziła do polskiej szkoły w Zouku. Po trzech latach kraj ten opuszcza cała rodzina Niziołów, podobnie jak wszyscy przebywający tam Polacy i w styczniu 1948 roku zamieszkuje w Wielkiej Brytanii..
Tam Grasia uczęszczała do szkoły w Stowell Park, skąd przeniosła się do Londynu, by pracować w szwalni. Pewnej niedzieli odwiedziła znajomą i głośno opowiadały o swoich przygodach. Wtem wszedł do ich pokoju Genek i poprosił by mniej hałasowały, bo to przeszkadza mu w uczeniu się, był bowiem już studentem pragnącym zdobyć
zawód inżyniera. Jednak oczarowany młodymi dziewczynami dołączył do nich, co w roku 1951 zaowocowało jego ślubem z Grasią. Po ukończeniu studiów politechnicznych przez G. Lachockiego młodzi małżonkowie zdecydowali się wyjechać w 1952 roku do Stanów Zjednoczonych. Tam Grasia rozpoczęła pracę w fabryce za 80 centów na godzinę. Postanowiła jednak uczyć się wieczorami, rozpoczynając od buchalterii, a potem jej nauka objęła pielęgniarstwo i w konsekwencji zmianę zawodu. Owocem dalszych studiów był dyplom „Teacher of Secondary Biological Science” ze stopniem BA. Od tego czasu pracowała jako nauczycielka. Będąc ambitną i bardzo zdolną osobą zdobywała dalsze stopnie: magisterski z biologii i drugi z historii. W ostatniej fazie swojej kariery wykładała na uczelni. Po czym zaczęła pisać książki.

Jej pierwsza książka Niezapomniane jutro, zdobyła III nagrodę w Warszawie. Druga zatytułowana Goodbye Tomorrow cieszyła się wielka poczytnością, natomiast trzecia pt. The Hand of a Stranger zyskała również szeroki krąg czytelników. Czwarta książka, to przetłumaczony pamiętnik Eugenii Deskur więźniarki z Ravensbruck, co służy dla nauczycieli jako źródło informacji o holokauście. A piąta (i chyba nie ostatnia) jest malutką, ale za to czarującą książką zatytułowaną Orphan Ducklings.

A teraz nieco informacji o drugim autorze powyższej relacji. Rodzina Genka Lachockiego została wywieziona do Kazachstanu, gdzie Genek zaczął „karierę” od pastucha kołchozowych krów, a już kilka lat potem walczył pod Monte Cassino. Studia ukończył w Wielkiej Brytanii i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Pracę zawodową miał interesującą, projektował bowiem między innymi kluczowe urządzenia, które miały zastosowanie w lotach na księżyc i międzyplanetarnych. Poza tym opracował kilka technicznych wynalazków na które uzyskał trzy patenty. We wszystkich promach kosmicznych zawarta jest cząstka myśli inżynierskiej E. Lachockiego. Zatem w uznaniu za wkład w realizację programu Apollo i Promu Kosmicznego jego nazwisko zostało wpisane do Alei Sławy tych dwóch przedsięwzięć. Państwo Lachoccy mieszkają na Florydzie oraz są członkami Kennedy Space Centre i biorą czynny udział w różnych działaniach tego ośrodka.

Małżeństwo Państwa Lachockich żywo interesuje się sprawami polskimi. Często biorą oni udział w spotkaniach autorskich z których społeczność amerykańska dowiaduje się o ich niełatwych losach, a także o wielu sprawach dotyczących Polski. W wyniku jednego z takich spotkań pewien filozof amerykański przyrzekł, że w swoich wykładach będzie prezentował także tematy dotyczące losów Polaków na Syberii i ich dróg do wolności. Dlatego możemy być dumni z Gryzeldy i Eugeniusza Lachockich, którzy tak skutecznie rozsławiają dobre imię Polski na świecie.

                                                                    Dr inż. Jan Starczewski




 / Źródło: Zesłaniec/


RELACJE Z ZESŁANIA


By czas nie zatarł śladów naszych doświadczeń syberyjskich od wieków najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca” postanowiła utworzyć nowy dział po-święcony tej problematyce. Spełniamy tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na zeszyt „Zesłańca” poświęcony Matkom-Sybiraczkom, który spotkał się z wielkim zainteresowaniem.

W przyszłości podobny monograficzny numer naszego pisma chcemy przeznaczyć na opisanie losów polskich dzieci na zesłaniu. Wiemy też z napływającej do redakcji korespondencji, że z artykułów publikowanych na łamach „Zesłańca” korzystają uczniowie oraz nauczyciele historii, uważając publikowane w nim teksty za ważny materiał uzupełniający podręczniki szkolne.

Dział „Relacje z zesłania”, nawiązuje w pewnym sensie do serii „Biblioteka Zesłańca”, ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz do serii pod nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red. nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane są także w poczytnej serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth, przewodniczącej tamtejszej Komisji Historycznej. Mamy nadzieję, że przez taki zabieg edytorski wzbogacimy polską historiografię o cenne źródła dotyczące zesłań Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne rejony byłego Związku Radzieckiego. (red.)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz