Moje życie - lata 1939-1946 - Barbara Michalik
1. Ostatnie przedwojenne lato. Wybuch wojny i wkroczenie Sowietów
Urodziłam się 24.11.1919 r. w Brześciu n. Bugiem w rodzinie Jana
Rodziewicza i Katarzyny z d. Skarpetkowskiej. Po zdaniu egzaminu
maturalnego w Brześciu rozpoczęłam w 1937 r. studia na Uniwersytecie
Stefana Batorego w Wilnie. Wybuch wojny zastaje mnie w Wilnie. Kopiemy rowy przeciwlotnicze, pełnię wyznaczone dyżury na strychu domu. W niedzielę, 17 września – jak grom z jasnego nieba spada wiadomość o wystąpieniu Mołotowa i zapowiedź zajęcia przez Związek Radziecki wschodnich ziem Polski. Ze
ściśniętym sercem patrzyliśmy na gorączkowo przygotowywaną ewakuację
pobliskiego starostwa, gdy w poniedziałek rano uderza nowa
nieprawdopodobna wiadomość: – „Polski lotnik zabił Hitlera, Berlin
płonie, polskie wojsko idzie na Prusy !!.” Pobudzeni uliczną plotką
wylegamy na ulice, żegnamy żołnierzy kwiatami, cukierkami. Uniesieniu
nie ma granic, tym straszniejsze jest wyjaśnienie, gdy ktoś woła:
„Wojsko Polskie opuszcza Wilno, ale nie idzie na Prusy, ucieka na Litwę,
bolszewicy już są na Lipówce, na przedmieściu!!!” Nocą toczą się walki o
dworzec kolejowy, o most na Wilii. Walczyła młodzież.
19
września przed bramą naszego zabytkowego domu stanął sowiecki czołg. W
dużej sklepionej bramie gromadzili się bez przerwy zaniepokojeni i
przybici lokatorzy. Przed Ostrą Bramą klęczące tłumy, szlochając modlą się do Królowej Korony
Polskiej. Jeżdżące uparcie wojskowe ciężarówki niemal ocierają się o
klęczących. Ulice zaśmiecone, wszędzie grupki ludności, przeważnie
żydowskiej, otaczają czerwonoarmistów, reklamujących życie w Związku
Radzieckim. W pewnym momencie dobiega mnie wypowiedź żołnierza: „u nas
nie ma więzień”. Tego nigdy bym nie wymyśliła! Propaganda do obłędu,
żołnierze w burych szynelach, broń na parcianych pasach, buty z
cholewami brezentowymi, nasyconymi dziegciem. Przeżywamy dekorowanie
miasta czerwonymi szmatami. Pamiętam, jak wszyscyśmy, lokatorzy domu,
płakali, gdy dozorczyni, także płacząc wyniosła z domu biało-czerwoną
flagę i oddzierając białą część – zawiesiła czerwoną resztę na bramie.
Po uruchomieniu komunikacji i ogłoszeniu zarządzenia obowiązującego
ludność napływową do opuszczenia miasta – wróciłam do Brześcia, do
rodziców. 2. Życie w Brześciu
Rodzinne miasto stało się obce.
Wszędzie obcojęzyczne napisy, niezrozumiałe szyldy. Czułam się
analfabetką, pozbawioną szans na odpowiednią pracę i środki do życia.
Rozpoczęte studia prawnicze na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie –
należą już do spraw wykreślonych z życia. Otrzymanie pracy uzależnia
się od przedłożonego zaświadczenia o położeniu majątkowym. Ojciec był
zamożnym obywatelem miasta. Musiałam przyjąć propozycję odbycia kursu
języka rosyjskiego i wyjazdu na wieś jako nauczycielka. Jedyne wyjście
dla człowieka, któremu wydano nowy radziecki dowód osobisty ze
złowieszczym paragrafem nr 11 i punktem określającym posiadacza dowodu
jako element podejrzany. Po tylu latach nie pamiętam numeru punktu,
nadal nie wiem, o co byłam podejrzana. Polacy „wyróżnieni” paragrafem
mogli się spodziewać najgorszego.
Przymusową paszportyzację
przeprowadzono w następstwie cynicznej, demonstracyjnie nagłaśnianej
akcji przyłączenia Białorusi do Związku Radzieckiego. O przyłączenie
miało „prosić” Stalina Zgromadzenie Narodowe zwołane do Białegostoku. Z
Brześcia „wybrano” dwóch przedstawicieli do Zgromadzenia, bo tylko dwóch
było na liście wyborczej, pamiętam: Stanisław Rybak i Elżbieta
Barszczewska – tu nieco się waham czy imię i nazwisko dokładnie takie,
lecz dobrze pamiętam, że była to ciotka mojej szkolnej koleżanki. Z
uporem wręcz należało się dopominać o wpisanie narodowości polskiej – a
nie natrętnie sugerowanej: białoruskiej, przy czym dodatkową bitwę
staczało się o nazwę – Polka – bo prostacki urzędnik dopuszczał jedynie
Polaczka. Rodzinne miasto dusi się w narzuconej siłą obcości –
wszędzie obce, wspomniane już napisy, nieznośny, ciągły gwar – warkot
odjeżdżających ciężarówek oraz ogłuszające uliczne megafony – od świtu
do zmierzchu nieprzerwane pieśni. Na tle tej kakofonii przebiega ciężkie
życie mieszkańców, i wręcz tragiczne biwakujących uciekinierów ze
Śląska i Poznańskiego. Część z nich zdołała wrócić do siebie – czy na
lepsze?
Nadchodzi przeraźliwie sroga zima, niosąc dalsze klęski.
Wycofano polskie pieniądze, obiegową walutą staje się spirytus. Trudno
opisać, ile trudu kosztuje zdobycie spirytusu – kilkunastogodzinne
wystawanie na siarczystym mrozie – matka samotna – dzieci w domu same.
Piszę tyle o tym, bo sze-reg razy musiałam zostawać z dziećmi owdowiałej
cioci, borykającej się z życiem. Targi zatłoczone wyprzedawanym
dobytkiem, dookoła kradzieże, złodziejstwo, włamania. Widziałam scenę
samosądu nad złapanym złodziejem – straszny obraz – uciekłam. Widziałam
statecznych sąsiadów wycinających ukradkiem drzewo w parku – na opał,
którego normalnie nie można było nabyć. Rządziła bieda!
Rządził
też strach: zapełniały się więzienia, zapowiedziano wysiedlenie z
Brześcia od granicy – mieszkańców z przypisanym paragrafem nr 11.
Aresztowany został mój 17-letni brat stryjeczny, Kazik Rodziewicz i
zasądzony na 9 lat łagrów za przynależność do antyradzieckiej
organizacji powstańczej „Płomień”. Starszy jego brat Jan Rodziewicz –
porucznik 6 Baonu Saperów z Brześcia – zamordowany zostaje w Katyniu.
Kolejno zamyka się polskie szkoły – jedyna 10-latka w Brześciu
funkcjonowała stosunkowo dłużej, mniejsze zaś miejscowości, dokąd
później zepchnięto Polaków z paragrafem nr 11 – były całkowicie
pozbawione polskiej szkoły.
10 luty 1940 rok – pierwsza wywózka.
W trzaskający mróz ówczesnej zimy ze stacji brzeskiej wyruszył pierwszy
transport. Nieszczęśników ładowało wojsko. Nic nie wiedzieliśmy, a
mieszkaliśmy nie tak daleko od stacji! Może to mrozy sparaliżowały
mieszkańców miasta. Zostając w domu nie byli świadomi, że tuż obok
dokonuje się niewyobrażalna tragedia. Wstrząsającą wiadomość przekazał
późnym wieczorem sowiecki kapitan lotnik, zakwaterowany u mojej ciotki.
Podawał się za posiadającego korzenie polskie -–katolika, dawał przy tym
wiele dowodów potwierdzających pochodzenie i wyznanie. Wierzyliśmy.
Człowiek ten w niekłamany sposób rozpaczał, że zmuszono go do katowskiej
funkcji, że musiał bezsilnie patrzeć na wpędzanych do wagonów starców,
kobiety i dzieci, że uczestniczył w zbrodni i hańbie. Polskie
rodziny, a zwłaszcza te ze złowieszczym paragrafem w dowodzie,
rozpoczęły przygotowywać worki i plecaki z bielizną, odzieżą, sucharami i
bańki z przetopionym tłuszczem. 3. Po wysiedleniu
Wydarzenia
potoczyły się już szybko. Ustny rozkaz i wyjazd z domu na wieś, dawno
już przez ojca wybraną, odległą o 50 przeszło kilometrów. Zdumiewająco
dzielnie przyjęła rozkaz wyjazdu Mama, o którą też bardzo się
obawialiśmy. Nie okazała przed „rozkazodawcą” żadnego wzruszenia, po
godzinie jednak pękły nerwy. Rodzina – beze mnie – osiedliła się na
wsi, która całkowicie zawiodła ojca. Zaczęły się bowiem szykany. Po
niedługim pobycie wymawiano chatę i po trzykrotnej przeprowadzce ze wsi
do wsi – ojciec zdecydował się na osiedlenie w małym miasteczku Kobryń,
zatłoczonym do granic możliwości. Udało się rodzicom umieścić siostrę i
brata w malutkim pokoiczku, sami zaś musieli swoje łóżko ustawić w
stodole. Po paru miesiącach przenieśli się do nowo wybudowanego domu,
który Ojciec musiał wspólnie z gospodarzem budować. Zamieszkali w
surowej izbie, ze ścianami ledwie uszczelnionymi pakułami, zimą
oszronionymi, potem ociekającymi wodą. Ojciec i siostra pracowali
fizycznie przy budowie kanału, lecz nie trwało to długo. Ojciec dostał
ruptury, nad siostrą wreszcie ktoś się zlitował i przeniesiono ją do
pracy w administracji domów, do zbierania czynszów. Brat się uczył, ale w
miasteczku nie było żadnej polskiej szkoły.
20-go kwietnia 1940
r. zostałam nauczycielką w wiejskiej szkółce, w Piaskach koło Berezy
Kartuskiej. Ukończyłam kurs języka rosyjskiego dla nauczycieli, ale do
całkowitego opanowania języka było bardzo daleko. Propozycję ukończenia
tego kursu i podjęcia pracy w szkole na wsi przyjęłam nie mając innego
rozwiązania. Rozstrzygał paszport z paragrafem. Szkółka mała, dzieciaki
miłe, ale mój język ... pożal się Boże – cierpiałam, że nie po polsku
uczę, że ciągle się spotykam z brakiem doświadczenia. Trudno streścić
przeżycia 20-letniej dziewczyny, skazanej na bytowanie w prymitywnym,
ubogim i obcym środowisku, przy tym z dala od rodziny. Wyszłam za mąż
zawierając ślub cywilny 13 lipca 1940 r., a 28 lipca 1940 r. – ślub
kościelny. Mąż – Stanisław Michalik – był doświadczonym nauczycielem,
z praktyką wyniesioną z polskich szkół, w których uczył matematyki,
fizyki, chemii, ostatnio i języka niemieckiego. Poznaliśmy się na
kursie, gdzie on także musiał się uczyć rosyjskiego. Mąż został
aresztowany 19 czerwca 1941 r. wyszedł z więzienia 23 czerwca 1941 r.
(wyzwolony przez Niemców) i w sierpniu następnego roku zginął przez nich
rozstrzelany.
Szkoła była bardzo duża i pierwsze klasy w
oddzielnym budynku. Wieś Szczerczewo była przed wojną siedzibą gminy. W
składzie grona nauczycielskiego nas czworo Polaków: pani Zofia Bajko,
Stasia Iwanicka, mój mąż – zawodowi nauczyciele i ja – pchnięta przez
los do nauczania, bez uprzedniego przygotowania, bez praktyki i
należytej znajomości języka. Nie obyło się oczywiście bez paru wpadek,
ale potraktowanych z pobłażliwością. Współpraca z rosyjskimi
nauczycielami, importowany-mi z Rosji – układała się znośnie, choć bez
towarzyskich powiązań i goszczenia się. W zamian zaś wyraźnie
nieprzyjaźnie odnosił się do nas aktyw wiejski. Na imprezach słyszało
się zgryźliwe przytyki, jak np.: „Wasze nie plasze”, co oznaczało, że
nie mamy ochoty do zabawy, bo to nie nasza zabawa. Udawało się Radzie Wiejskiej zmniejszyć, niby przez pomyłkę – właśnie Polakom, np. przydział chleba, czy zapomnieć o mydle, itp.
Przez długi czas ciągnęła się wymiana mojego paszportu panieńskiego z
paragrafem – na małżeński. Mąż jakoś miał „dobry” dowód, bez paragrafu. W
maju 1941 r. po dziesięciu miesiącach od zgłoszenia wymiany – dostaję
dowód bez paragrafu. Jak złudna ulga !!! Życie dowiodło przewrotności
władzy. 10 maja 1941 r. rodzi się mój syn Zbigniew. Mamy „dobry” już
dowód, uprawniający do zmiany miejsca zamieszkania – planujemy przenieść
się na stałe do Kobrynia. Dwa miesiące wakacji przed nami. Zdążymy
wszystko załatwić. Nie zdążyliśmy !!! 4. 19 czerwca 1941 r. – deportacja
Słoneczny piękny dzień 19 czerwca 1941 r. mija wśród zabiegów
związanych z opuszczeniem wsi na stałe. Zimowa odzież już przed
miesiącem wyekspediowana do rodziców, do Kobrynia. W piątek – jutro – 20
czerwca mamy pobrać w rejonie wypłatę, dokupić żywność i w sobotę 21
czerwca uzgodnioną wcześniej podwodą wyjechać. Szykujemy się do snu,
gdy rozlega się łomot. Mąż otwiera drzwi. Wchodzi zbrojny patrol z
enkawudzistą na czele, kilkakrotnie widzianym wcześniej we wsi. Odbywa
się rewizja, szukają broni. Stoję skamieniała, mąż siedzi pod ścianą już
aresztowany. Patrol ryje po kątach, rozrzuca zebrane do wyjazdu rzeczy.
Skończyli, enkawudzista spisuje protokół, którego kopię mam do dzisiaj,
i oznajmia, że podlegam przesiedleniu w dalekowschodnie rejony Związku
Radzieckiego celem „pierewospitania”, tj. reedukacji. Krótko mówiąc –
zesłanie, ogłoszone sucho, zwyczajnie. I rozkazał natychmiast pakować
się. Na moją uwagę, że dzisiaj mieliśmy dostać wypłatę i dokonać
zakupów, spokojnie odpowiedział: „będziemy w rejonie, odbierzecie
wypłatę i na bazarze wszystko sobie kupicie”. Jak okrutnie okłamywał.
Nie było wypłaty ani zakupów! Na Syberię pojechałam w letnim ubraniu,
bez pieniędzy i żywności, sama z maleńkim dzieckiem, bez męża, który
został aresztowany. Na pół przytomna, bez płaczu wrzucam do jakiejś
skrzyni ubranie, wiążę toboły z pościelą, wkładam na siebie kolejno parę
sukienek, które później w wagonie muszę rwać na sobie, by nakarmić
synka.
Niewielkie zapasy domowe zapakowałam do koszyka, lecz
przy załadunku do wagonu zginął mi pod wieloma tobołami i znalazł się
pusty dopiero na placu w Togurze. Mąż trzymany pod strażą nie może
się ruszyć, gospodarze zza ściany także unieruchomieni. Sama, jakby
ogłuszona z pustką w głowie zgarniam jakoś wszystko. Nadchodzi chwila,
kiedy wyjmuję śpiące dziecko, otulam ciepło i eskortowana z synkiem w
ramionach wychodzę z domu. Tyle razy słysząc o zesłaniu bliskich mi,
czy tylko znanych osób nie wyobrażałam sobie, bym potrafiła przekroczyć
próg. Twierdziłam, że pękłoby mi wówczas serce. Nie pękło! Pod domem
czekała ciężarówka – jest wczesny ranek, lekko szarawy, 20 czerwca 1941
r. – piątek. Ruszyliśmy, po drodze z sąsiedniej wsi zabieramy drugą, ale
liczną rodzinę, z 90-letnią babcią!! Tragiczny komplet przy mojej
dziecinie, liczącej w tej chwili 40 dni życia – też zesłańcu. Wiozą
nas do rejonowego miasteczka Szereszewo i tam wprost na posterunek
sąsiadujący z więzieniem. Męża wysadzają i na moich oczach, uzbrojony
żołnierz kieruje go wyraźnie w tę stronę! We mnie uderza jakby grom,
dotąd milcząca i głucha straszliwie krzyczę. Do dzisiaj pamiętam gdy
jeden ze strażników wrzasnął na kierowcę: „zapuskaj maszinu, pust’ nie
kriczyt”.
Na stacji czekał pociąg – długi skład towarowych,
zakratowanych wagonów. Rozległe pole, pogodne, rozsłonecznione niebo,
masa ciężarówek i konnych zaprzęgów, krzątający się ludzie. Obrazek
wprost sielski, gdyby ten transport nie zmierzał na Syberię!! Ładowało
nas wojsko, odnoszące się – muszę to przyznać – nawet z pewnym
współczuciem do przywożonych nieszczęśników. Moje tobołki przenieśli
dwaj młodzi żołnierze, usłali na pryczy posłanie, przestrzegając się
wzajemnie, by uważać na dziecko. Ja zaś stałam jak nieżywa – wiele
szczegółów nie pamiętam. Nie pamiętam, jak długo trwało załadowanie
transportu. Kiedy pociąg przesunięto z miejsca załadunku na stację,
przetrzymywano go jeszcze przeszło dobę, dopóki nie zwieziono wszystkich
zesłańców. W wagonie okazało się, że nie mam smoczka na butelkę dla
synka, któryś ze współtowarzyszy niedoli zdołał przekazać przez kraty
prośbę o smoczku ludziom, gromadzącym się w pewnym odda-leniu. Jakoś, w
stosunkowo krótkim czasie smoczek przerzucono przez kraty. Jedna bieda
usunięta, ale druga bieda – nie mam nic do jedzenia, koszyk z prowiantem
zawalony pod tobołami – dławi za gardło. Jestem zwyczajnie głodna,
przeszło dobę nic nie jadłam, bezustannie płacząc od momentu usadowienia
na pryczy. Nie mogę wyznać ludziom nalegającym abym coś zjadła, bo
co będzie z dzieckiem, ponieważ nie mam żadnego jedzenia! Wreszcie
domyślono się, w czym rzecz i sąsiadujące ze mną na pryczy cztery panie z
dziećmi: Eugenia Iwanicka z synkiem Tomkiem i Zofia Szczepańska z
syneczkiem Romkiem i córeczką Basią (ta śliczna, duża już dziewczynka,
umiera w 1943 r.), Stefania i Janka, których nazwisk już niestety nie
pamiętam – serdecznie nalegając zmusiły mnie do wspólnego z nimi
jedzenia. Były ze sobą zaprzyjaźnione i chyba wspólnie zaprowiantowane.
Wisząca nad Polakami groźba zsyłki pchnęła wiele przezornych rodzin do
przygotowania odpowiedniego zapasu tłuszczu i sucharów. Nie byłam na
tyle przezorna ani mądra, uległam złudnej nadziei, że nie mam już w
dowodzie niekorzystnego paragrafu, że wyjeżdżamy ze wsi i wtopimy się w
masę przesiedleńców z Brześcia. Nic nie przygotowałam – śmiesznie
niedoświadczona, młoda, niespełna 22 letnia osoba z 6-tygodniowym
maleństwem na ręku, w letnim ubraniu, bez jedzenia i pieniędzy. Sama jak
palec, w zakratowanym wagonie – na Syberię! Na zagładę! Nie, jednak na
przetrwanie – dzięki dobrym ludziom, którzy sami pogrążeni w niedoli i
nieszczęściu ratowali, pomagali, opiekowali się najserdeczniej. 5. Droga na Syberię
W sobotę 21 czerwca 1941 r., gdzieś koło południa ruszył transport.
Jeszcze dzisiaj słyszę ten straszny płacz, szloch, krzyk wstrząsający
całym wagonem, rozsadzającym wprost jego ściany i dach. Wreszcie ktoś
zaintonował: „Pod Twoją obronę..” i powoli nastąpiła cicha rezygnacja. Rano
22 czerwca 1941 r., w niedzielę, na dworcu w Mińsku zobaczyliśmy przez
kraty płaczące kobiety. Na następnych stacjach to samo. Zaczęły się
domysły. Wreszcie, zdaje się w Kujbyszewie, po raz pierwszy wyprowadzono
pod konwojem naszych dwóch mężczyzn po wodę i jeden z nich zdobył przy
tym gazetę. Upewniliśmy się – w o j n a ! Niemcy napadli na Związek
Radziecki. Pociąg gnał jak szalony. Czasami tylko zatrzymywaliśmy się
dla nabrania wody i bodaj dwa razy tylko w czasie dwutygodniowej chyba
jazdy (dokładnie określić nie potrafię) dostaliśmy chleb.
Synka
nie mogłam ani wykąpać, ani uprać pieluch. Butelka wody na dobę! Dziecko
karmione było trochę piersią, dokarmiane moczonym chlebem, ssanym przez
szmatkę, lub cukrem, surowym mlekiem, które czasem udawało się zdobyć
na stacjach. Z zakratowanego okienka wagonu spuszczało się na sznurku
butelkę z wciśniętym banknotem i wyciągało nalane mleko. Konwojenci nie
reagowali. Na gotowanie nie było żadnego sposobu. Mieliśmy prymus i
gdyby pociąg chociaż na trochę się zatrzymywał, można byłoby coś
zagotować. Niestety, poganiała wojna, pociąg rwał jak szalony, strasznie
trzęsąc nami i wagonami. Dziecko żyło wbrew logice, rozsądkowi i
medycynie. Raz tylko, w połowie drogi mniej więcej, pociąg stanął w
stepie – pozwolono wyjść. Moje serdeczne opiekuńcze panie zorganizowały
kąpiel dla synka. Zagrzały na prymusie wodę, zasłoniły kocami kąt na
pryczy i w niewielkiej misce wymyły chudziątko. Jedyny zabieg w czasie
paru tygodni podróży! Katastrofalne żywienie niemowlęcia i równie
katastrofalne warunki higieniczne, fatalnie zaczęły się odbijać na
zdrowiu maleństwa. Całe dnie niespokojne, rozpaczliwie płaczące, na
ciałku pojawiły się sterczące guzki – wrzody.
W dniu 24 czerwca
1941 r., na św. Jana, syn został ochrzczony w wagonie z wody. Matką
chrzestną została Eugenia Iwanicka, ojcem pan Pięta z sąsiedniej pryczy,
którego imienia już nie pamiętam. Szybko zostaliśmy z nim i Jego
rodziną rozdzieleni. Pamiętam, że miał synka, przeszło rocznego Wojtusia
i dwie dziewczynki, i jak wszyscy płakali, gdy pociąg mijał ich dom i
pola, położone blisko torów. Sama do dzisiaj widzę ich mijaną ojcowiznę.
Pani Iwanicka umarła w 1982 r. w Górze Śląskiej; w 2005 r. w maju
byliśmy na Jej grobie.
Żałosne chrzciny w wagonie, za kratami
zamiast projektowanej uroczystości po przyjeździe do rodziców – w dzień
imienin mojego ojca Jana. Synek dostał imiona: Zbigniew Jan. Pierwsze –
na pamiątkę ukochanego przez całą rodzinę siostrzeńca, pożegnanego w
listopadzie 1939 r., przed prze-prawą przez granicę do taty w Warszawie.
Biegną gorzkie wspomnienia i nawet zabawna z pozoru historyjka z
imieniem synka podkreśla nasz zesłańczy los. Otóż komendant transportu,
sporządzając imienny spis ludzi w każdym wagonie, przy imieniu Zbigniew
kazał podać tłumaczenie rosyjskie. Ponieważ wersja taka nie istniała i
nie mo-gła mu zostać podana – zniecierpliwiony powiedział: „niech będzie
Aleksandr”. I tak zapisał, jednak po przybyciu na miejsce udało się
zapis sprostować. Bezmiar – 7 tys. km przejechaliśmy prawdopodobnie w
dwa tygodnie, nie potrafię podać dokładnej daty przybycia na miejsce.
Jechaliśmy na wschód, przesunął się czas i do zgnębionych, przybitych
straszliwymi warunkami jazdy i koszmarem czekającego wszystkich życia na
Syberii nie przyszła myśl, by coś zanotować, zapamiętać. Pewnego tylko
dnia spostrzegliśmy rozbieżność między zegarem a porą dnia, lecz bez
specjalnych emocji i dłuższej wymiany zdań postaraliśmy się o
przestawienie zegarów. Udało się jakoś wypatrzeć przez kraty pociągu
zegary na niektórych stacjach.
W miejscu ostatecznego osiedlenia różnica w czasie z Moskwą wynosiła 4 godziny, z Warszawą zaś 6 godzin. Co
jeszcze zostało mi w pamięci z jazdy po złowrogim, tak okropnym kraju?
Otóż jakby historyczna zbieżność moich losów z losami rodziców,
ewakuowanych w 1915 r. z Brześcia do Rosji. Mijałam stacje pamiętne z
ich opowieści: Penza, Batraki, Miedwiediewo... W czasie tej ewakuacji
zmarli dwaj bracia ojca: Kazimierz i Bronisław. Zgnębiona i przybita
wyglądałam jednak przez kraty, dzięki czemu w Penzie, na stacji, wśród
tłumu spostrzegłam postać młodej kobiety ubranej w ludowy, rosyjski
strój i łykowe postoły. Sama się sobie dziwię, że ten obrazek utkwił mi w
pamięci, podczas, gdy tyle innych zatarło się całkowicie. Nie sposób
rozważać, bo wyrywa mi się jeszcze jedno wspomnienie, również jakby
historycznie zbieżne z losem mojej szkolnej koleżanki – Lubki
Pawło-wiczówny. Oto, gdy za Uralem, w stepie wypadł pierwszy i jedyny
postój na stacyjce Isiul-Kul, kiedy pozwolono nam wyjść z wagonów i tam
został wykąpany synek, tam przed laty urodziła się właśnie moja
przyjaciółka Luba Pawłowiczówna, w pociągu, w drodze do Polski po
zakończeniu I wojny światowej. Tę nazwę miała zapisaną w metryce.
Nasz transport przybył do Nowosybirska. Przeładowano nas na dwa duże
statki. „Aleksander Newskij” i „Minin i Pożarskij” – kursujące po
ogromnej, przeogromnej w porównaniu do polskich rzek syberyjskiej rzece
Ob. Tymi samymi statkami odpływali do Dywizji Kościuszkowskiej w 1943 r.
nasi chłopcy i dziewczęta, a w 1944 r. my z Narymskiego Kraju,
„ewakuowani” do Stawropolskiego Kraju, w północne stepy Kaukazu. Nic
nie pamiętam z przeładowania w Nowosybirsku! Czy działała tak bardzo
otępiająca rozpacz? Podróż jednak pamiętam. Płynęliśmy na dnie statku, w
odrażającym smrodzie i brudzie. Na pokład można było wyjść na krótki
czas, niewielkimi grupami. Koszmar, którego nie potrafię spisać, a boli
tym bardziej, że cierpiało maleństwo – moje i tyle innych. Ile czasu
trwała podróż? Nie pamiętam. Płynęliśmy na północ, w dół rzeki Ob.
Statki przybiły do wysokiego brzegu – żadnej przystani i zabudowań,
powietrze wiruje wprost gęstwiną dokuczliwej muszki. W pewnej odległości
od brzegu znajduje się -– niewidoczne z rzeki – robocze osiedle Togur,
500 km od Nowosybirska. Wyładowano pierwszą grupę, przeznaczoną do
Toguru. Pozostali płyną dalej. Szczęśliwie znalazłam się ze swoimi,
zaprzyjaźnionymi już osobami, na miejscu zesłania w Togurze, niedaleko
od rejonowego miasta Kołpaszewo. W posiołku jest tartak i kołchoz,
szpitalik, klub i coś jakby restauracja.
Ze statku zwieziono
wszystkich na plac przy klubie osiedlowym, zostawiając pod odkrytym
niebem. W klubie zmieściła się garstka chorych, mnie z chorym cierpiącym
dzieckiem też wolno było tam posiedzieć, ale posłanie zostało na placu.
Dobre, współczujące panie wymieniały się ze mną przy dziecku,
umożliwiając mi trochę snu na placu. Rozdzierające uszy kwilenie
maleństwa nie ustawało dzień i noc – nikt męczeństwu temu zaradzić nie
może. Tkwimy wszyscy w miejscu, na placu zaś odbywa się targ białych
niewolników. Zajeżdżały z kołchozów i leśnych gospodarstw wozy i
zabierały kolejne rodziny, wyróżniające się ilością zdolnych do pracy
rąk. Okazało się później, że byłam wyznaczona do jakiegoś leśnego
gospodarstwa, ale ci jakoby zapomnieli mnie wziąć. Na szczęście dla mnie
„zapomnieli”, bo wiezieni barkami w głąb tajgi ludzie, chroniąc się
przed „muszkami” okrywali kocami dzieci i po przybyciu na miejsce
znajdowali je martwe. Zostałam na miejscu, bo nikt mnie z tak chorym
dzieckiem ani myślał zabrać na próżno. Dzięki Bogu i za to! Selekcja
szła opornie, przedłużając się, pogrążała nas wszystkich w zgrozie
nieznanej przyszłości, mnie zaś dodatkowo dobijał niepokój o chore
dzieciątko. Mimo błagalnych próśb o pomoc lekarską, przez cały czas
przetrzymywania nas na placu nie zobaczyliśmy lekarza. Jak dużo nas tam
było? Nie wiem, lecz w oczach mam obraz ludzkiego tłumu, wegetującego
pod odkrytym niebem na rozłożonej pościeli i tobołach. Plac ogrodzony –
wokół straż! 6. Osiedlenie w posiołku Togur
Przeznaczona do
Toguru musiałam jednak odczekać do samego końca rozwiezienia wszystkich w
głąb tajgi, rozpaczając nad dzieckiem pozbawionym pomocy lekarskiej. Zostałam
wreszcie załadowana na podwodę i odwieziona na kwaterę. Na szerokiej
rozłożystej furze żałośnie wyglądał mój skąpy bagaż i ja sama, skulona
przy dziecku. Umieszczono mnie na kwaterze tak jak innych, przy
miejscowych rodzinach. Podjeżdżamy pod dom i tu doznaję wzruszenia, bo
przed furtką stoi już cała rodzina gospodarzy serdecznie mnie witając,
pytają: „a gdzie Twój chazain?” – czyli gospodarz. Zrozumieli i
więcej nie pytali, pomogli się zakwaterować, z tym, że natychmiast
rozpalono w piecu, zagrzano wodę i wykąpano maleńkiego. Rodzina
Diegtiarowych – 6 osób, dawni zesłańcy z Ałtaju, z okresu
kolektywizacji: dziadkowie, syn z żoną i dzieci. Patriarchalnie
wyglądający dziadek, prawdziwie godnie rządzący rodziną, opowiadał, że
na Ałtaju mieli ogromne stada bydła, których nawet nie starano się
dokładnie obliczyć. Dzisiaj – domek jednorodzinny, kuchnia, sionka,
działka 200 m2. Ubogo, ale idealnie czysto. Przekonałam się wiele razy,
że chłopi syberyjscy pod względem higieny mogą służyć za wzór. Domowe
łaźnie – oddzielnie budowane banie – stanowiły zwyczajny składnik
tamtejszego krajobrazu. Ci, boleśnie przez własną władzę skrzywdzeni
ludzie, głęboko współczuli nam – zesłańcom z Polski. Pomagano mi
serdecznie: urządzono posłanie w izbie, dano dziecku kołyskę, ale
przecież i oni żyli biednie. Unikałam wchodzenia do kuchni w porach
posiłku, gdzie starano się częstować mnie. A najczęściej jadano
rozkruszony chleb w kwasie chlebowym, z wkrojonym szczypiorem. Trafiłam
do porządnych ludzi i jakby dla pokrzepienia mnie, moje serdeczne
opiekunki z wagonu zostały zakwaterowane w sąsiednich domach, doszła też
jeszcze jedna matka z 10-cio miesięcznym synkiem Tadzikiem. Niestety,
nazwiska już nie pamiętam, jakkolwiek pomagałyśmy sobie nawzajem przy
synkach. Po „amnestii” pani ta została zastępczynią męża zaufania w
Togurze – płk Adamowicza. Po przespaniu pierwszej nocy na kwaterze
poszłam z samego rana z dzieckiem do szpitala. Była tam już grupka
naszych chorych, lecz z innych wagonów, nie znałam ich. Otoczyli mnie i
użalając się serdecznie nad chorym maleństwem, doszli w swojej – pożal
się Boże – poczciwości do wykładania mi, że ono nie może żyć, że ...
itp. Ze złością przerwałam okrutne pocieszenia i wreszcie po tylu
koszmarnych dniach doczekałam się pomocy lekarskiej. I tu ponowna luka w
pamięci, nie potrafię opisać kuracji, pewna tylko jestem jednego:
dzieckiem zajęto się troskliwie, wrzody powoli zniknęły, podczas
kolejnych wizyt w szpitalu starsza pani doktor i młoda pielęgniarka
wręcz z czułością przyj-mowały maleństwo na zabiegi. A ono wyraźnie
zdrowiało. Zajęłam się tu swoimi „finansami” zaczynając wyprzedaż od
poduszki za całe 15 rubli, potem koc itd. Ale pracować nie mogłam, bo w
żłobku były tylko miejsca dla dzieci krasnoarmiejców. Tartak zaś
nalegał, przysyłając na kwaterę swoich kadrowych – „naganiaczy”.
Wreszcie dano mi spokój, gdy po kolejnej rozmowie wykrzyczałam w
rozpaczy: „po co nas tu wieźliście, na miejscu można było wykończyć”.
Rozmowa odbywała się przed domem, „naganiacz” siedział na ławeczce,
opuścił głowę, zamilkł, był wyraźnie zażenowany.
Zostajemy
„amnestionowani”. 3 sierpnia 1941 r. radio nadaje wiadomość, że 30 lipca
podpisano w Londynie porozumienie między rządem ZSRR i Polski. Ze
strony sowieckiej podpisał je nadzwyczaj-ny poseł tow. Majski, z
polskiej generał Władysław Sikorski. Odczytano pięć punktów i na koniec
załączony do porozumienia odrębny protokół: „Ogłasza się amnestię dla
wszystkich polskich obywateli, znajdujących się na terytorium ZSRR w
charakterze więźniów, jeńców wojennych i innych na uzasadnionych
podstawach”. Drogi Boże! Osłupiała wysłuchałam głosu spikera. Tyle lat, a pamiętam ten moment i widzę jakby kadr z filmu. Jestem
zajęta dzieckiem, wtem z „kołchoźnika” – jak nazywaliśmy tamtejsze
odbiorniki radiowe – dobiegają nieprawdopodobne wieści. Drgnęłam, nie
wierząc sobie i zastygła w bezruchu chłonę słowa. Szczęśliwie jest
cicho, synek spokojny -– wyraźnie ogarniam doniosłość sprawy. Biegnę
potem po gazetę: „Sowiecką Północ” datowaną 3 sierpnia 1941 r. Oryginał
zachowanej strony gazety przekazałam do Muzeum Tradycji
Niepodległościowej w Łodzi, ksero mam nadal. Zanim jednak weszły w
życie zapowiedziane zmiany, należało jeszcze cierpliwie poczekać, bo w
dniu 14 sierpnia 1941 r. NKWD zdążyło nam wręczyć zaświadczenia, z
których wynikało, że jesteśmy zesłańcami pod jawnym nadzorem NKWD,
możemy przebywać wyłącznie w posiołku Togur i jesteśmy zobowiązani do
rejestrowania się każdego 8, 18, 28 dnia miesiąca. Zaświadczenie to
przedziwnym trafem – do dziś nie wiem jak – udało mi się przechować.
Dałam je do Muzeum, w zamian dostałam ksero. Jest datowane 2 sierpnia
1941 r., ale nosi dodatkowy stempel kancelaryjny z datą 14 sierpnia 1942
r. przy tym odnotowane są na nim moje dwie rejestracje 18 i 28 sierpnia
1941 r.
Kończy się zesłanie!! Otrzymujemy zaświadczenie o
„amnestii”, datowane przez NKWD na 4 września 1941 r. -– miesiąc później
od zapowiedzi z 3 sierpnia.
Po „amnestii” sytuacja się
zmieniła, kolejny raz pomogli dobrzy ludzie. Mogłam opuścić kwaterę i
przenieść się do polskiej rodziny, zakwaterowanej w Komsomolskim
Internacie, gdzie zwolniło się sporo izb po osobach powołanych do
wojska. Moi nowi opiekunowie to rodzina Ludyniów: ojciec, matka, córki
Regina i Maria, syn Adam i wnuczek Wacław. W domu zostawała babka z
małym wnuczkiem i ona to właśnie podjęła się opieki nad moim synkiem. W izbie mieszkało sześć osób, teraz doszły jeszcze dwie i roczne wspólne zamieszkanie przetrwaliśmy w najlepszej zgodzie. Jako
amnestionowana polska obywatelka, z synem Zbigniewem Stanisławowiczem,
urodzonym 1941 r. mam prawo swobodnego zamieszkania w ZSRR, z wyjątkiem
zakazanych stref, jak strefy przygraniczne, miasta określonych
kategorii, itd.
Mam do dzisiaj sporządzony ręcznie odpis
zaświadczenia, uwiarygodniony urzędową pieczęcią Męża Zaufania Ambasady
Polskiej w ZSRR na Kołpaszewo – pana Jerzego Michalewskiego. Nie
pamiętam ani daty ani sposobu wręczenia dokumentu zesłańczego i
późniejszego amnestyjnego, ale uparcie tkwi mi w pamięci wezwanie
jesienią do komisariatu, gdzie w sierpniu się rejestrowałam, jako
zsylna. Trudno opisać ściskający serce strach – zostawiam Państwu
Ludyniom informację o rodzinie w Polsce, gdybym nie wróciła… A w
komisariacie wypytują mnie o życiorys, każą go napisać i pytają, czy mam
żal do władzy radzieckiej. Zdusiło mnie, lecz odpowiadam: „tak, mam
żal, bo w czym zawiniłam mając 22 lata – zajęta nauką, pracą, teraz
dzieckiem”. I nic więcej się nie działo, pozwolono mi odejść. Zastaję
wszystkich umęczonych najgorszymi przypuszczeniami. Ze zdumieniem
słuchają mojej relacji, dociekając bez końca sensu sprawy. Na tak
postawione pytanie była tylko jedna odpowiedź – nikt nie uwierzyłby w
inną! Ofiara dziękuje za wyrządzoną jej krzywdę? A zatem prymitywna
sowiecka gra z człowiekiem.
Zaczyna się opuszczanie wyznaczonych
miejsc zesłania. Już pierwsze wieści poruszyły do głębi polskie
środowisko. Niemal z miejsca, nie czekając na oficjalne ustalenia,
zaczęły się organizować grupy, decydujące się na wyjazd na południe. Pan
Ludynia nawiązał kontakt z grupą z Kołpaszewa, która i mnie z dzieckiem
przyjęła do swego składu i pod opiekę. Sprytni i zapobiegliwi, przede
wszystkim „zorganizowali” jakieś dodatkowe przydziały chleba. Mieliśmy
suszyć suchary na drogę. Parę razy w wyznaczone dni chodziliśmy na
zmianę z panem Ludynią do Kołpaszewa, na narady i po odbiór chleba, 15
kilometrów w obie strony, drogą przez tajgę – samotnie i z chlebem.
Jeszcze nie pracowałam, mogłam więc podjąć się roli „łączniczki”. Poza
chlebem przygotowywałam na drogę buraki (zastępowały cukier), marchew,
cebulę – dzisiaj na to wspomnienie ogarnia mnie głęboki smutek. 25
września 1941 r. wracam z Kołpaszewa z ostatniej już narady – terminy i
trasa ustalone. Wtem widzę padający śnieg! Oniemiałam i ogarnięta zgrozą
natychmiast postanowiłam wycofać się z wyprawy. Po pewnym czasie
dotarły do nas wieści o tragicznych losach tej grupy, a jej przywódca
przygnieciony odpowiedzialnością wpadł w obłęd. Niestety, żadnych
nazwisk nie pamiętam. Z Narymskiego Kraju nikt z Polaków nie zdołał
dotrzeć do Armii gen Andersa. Prawie do końca września rzeką Kiet –
dopływem Obu – spływali do Toguru nasi Polacy, osadzeni w głębi tajgi,
na leśnych gospodarstwach. Mieszkałam we wspomnianym już Internacie,
położonym w pobliżu rzeki i kilkakrotnie widziałam dramatyczne dobijanie
do brzegu. Ciężkie, z trudem sterowane barki, łodzie i nawet tratwy,
wszystko zalane wodą, ludzie ledwie żywi, padający z nóg, dzieci w tym
wodnym piekle i przeraźliwym zimnie. Przyjmowaliśmy przybyłych do
naszych izb suszyliśmy, ogrzewaliśmy. Kładło się uratowane bractwo
pokotem na podłodze, w nocy nie sposób przebić się do wyjścia.
Zostaję w Togurze do jesieni 1942 r. Nie mogę żyć z wyprzedaży dobytku,
mając go tak niewiele, dlatego rozpoczynam pracę w tartaku. Nosiłam
deski, korowałam specjalne belki lotnicze, wapnowałam końcówki bali,
oczyszczałam ze śniegu szyny kolejki tartacznej (syzyfowy trud), gdy zaś
nastąpiły trudne do zniesienia mrozy z uwagi na brak ciepłej odzieży
przeniesiono mnie do ulgowej pracy w tzw. kuriłce – palarni, do której
schodzili się w czasie przerwy przemarznięci i zmęczeni ludzie. Rąbałam
tam drzewo i paliłam w piecu. Żałosne było to moje rąbanie, gdyż jednego
razu udało mi się urąbać kawałek mojego kalosza, całe szczęście, że
były one duże i topór ominął palce stóp. Dziecko karmione jakimiś
papkami i skąpo wydzielanym mlekiem, więcej właściwie wodą, rosło i
rozwijało się nad podziw pomyślnie. W 6-tym miesiącu życia wyrżnął mu
się pierwszy ząbek i przed rokiem zaczął chodzić. Do pierwszego kroku
zachęciła go pani Ludyniowa trzymanym w ręce kartofelkiem w łupinie.
Maleńki interesował wszystkich bez wyjątku: po pracy zwyczajowo
schodzono się w naszej izbie, rozsiadając się na pakach i pieńkach
(krzeseł nie mieliśmy), oglądano małego w czasie karmienia, zabawy,
przenoszono z rąk do rąk. Pracując, nadal karmiłam dziecko piersią.
Przybiegałam do domu w przerwach obiadowych, ob-sypana trocinami,
łykałam też sama naprędce wodnistej zupy, w pośpiechu, by się nie
oparzyć, dolewałam zimnej wody i również biegiem wracałam do pracy. W
końcu przyjęto synka do żłobka, znajdującego się bliziutko tartaku, ale
szybko rozbiły się moje nadzieje na jakąkolwiek poprawę bytu: dziecko
zaczęło ciągle chorować, w czerwcu 1942 r. dopadła go krwawa biegunka.
Do dzisiaj mam książeczkę pracy, gdzie przez parę miesięcy wpisywano mi
zaledwie po kilka dni pracy. Za dni choroby nie płacono! Z serdeczną
pomocą przyszedł mi Mąż Zaufania na posiołek Togur – płk (w stanie
spoczynku) Aleksander Adamowicz (w 1943 r. aresztowany, zmarł w 1946 w
więzieniu). Uzyskał mi zwolnienie z pracy i przyznał regularną zapomogę
po 100 rubli miesięcznie, gdy zaś dziecko zapadło na dyzenterię pomógł
umieścić w szpitalu w Kołpaszewie, a gdy odmówiono mi podwody, zapewnił
pomoc w pieszej wędrówce – 8 km. Trudno mi było samej znaleźć
pomocnika i niewiele myśląc raniutko, na nikogo się oglądając, ruszyłam w
drogę z chorym dzieckiem. Szczęściem spotkałam p. Adamowicza – starszy
pan skrzyczał mnie za niepotrzebną dumę i szybko, jak tylko mógł,
pobiegł do odległej części osiedla, gdzie była młoda kobieta, w tej
chwili nie pracująca. Poszła ze mną i dzieckiem. Bogu dzięki! Gdyby nie
ta po-moc, mogłoby być ze mną tragicznie. Taką podróż musieliśmy odbyć
dwukrotnie – po pewnym czasie od wyzdrowienia, należało przeprowadzić
kontrolne badania. W szpitalu przebywałam razem z dzieckiem prawie
miesiąc na zakaźnym oddziale – jedyna matka – Polka. Moje roczne chore
dziecko, karmione jeszcze piersią, musiało być z matką, ale nie mogę
zapomnieć rozdzierającego serce obrazu, gdy za oknem wystawała Rosjanka –
matka umierającej na sąsiednim łóżku może 8-letniej dziewczynki,
rozpaczliwie powtarzającej: choczu puk, choczu puk. Nie wyleczone
dziecko. Uparcie też pamiętam biedniutką trumienkę zmarłej
dziewczynki. Litościwe pielęgniarki nazwijały bibułkowych kwiatków i pod
nimi ukryły braki żałobnej pościeli. Wszystko to odbywało się na oczach
chorych, w pokoju, gdzie dokonywano także zabiegów. Pamiętam też
pierwszą zmarłą przy nas w posiołku sąsiadkę Rosjankę. Wstrząsnęło mną,
gdy jedyną jej, możliwie jeszcze wyglądającą sukienkę, rozcięto na dwie
części: wysłano trumnę jedną częścią, drugą okryto zmarłą, maskując
cięte brzegi. Cały mój pobyt w szpitalu to nieustanny, bolesny strach
o skuteczność leczenia dziecka i trudno ukryć – o siebie także...
mogłam się przecież zarazić! Nie umiem powiedzieć, jakie podawano małemu
leki, ale dobrze pamiętam, że kurację zakończono trzykrotnym
pobieraniem ode mnie krwi i wstrzykiwaniem choremu. W jakich odstępach
czasu – nie pamiętam. Ale pomagało. W szpitalu ponownie trafiłam na
ludzi, pamiętających swoją zesłańczą tragedię i współczujących Polakom.
Zepchnięte w głęboką biedę, pracownice szpitala szeregiem wpadały do
izby przyjęć, by obejrzeć moją bieliznę, jeszcze wtedy niezniszczoną.
Szczególnie jedwabną halkę z haftowanymi przy dekolcie różyczkami.
Pobyt w Togurze zapisał mi się w pamięci dwoma znaczącymi dla Polaków wydarzeniami. W
lutym 1942 r. przyjechał do nas, do Toguru, pierwszy polski delegat.
Duża grupa Polaków i ja z nimi, wybieraliśmy z tyłu za tartakiem odpady
drewniane na opał, tzw. „zrzyny”, ładując je na sanki. Wtem przybiega
ktoś z alarmującą wieścią o przyjeździe delegata. Boże! Wszyscy
rzuciliśmy się kłusem, odprowadzając niedoładowane sanki, a potem do
klubu! Co za uczucie! Do klubu, gdzie tak niedawno trzymano nas na
obszernym placu jako niewolników do pracy w tajdze!! Sala nabita ludźmi i
wtem pojawia się skromnie odziany, szczupły pan, witając
zgromadzo-nych: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Boże, cała
sala zatrzęsła się od płaczu, ale w końcu zebrano się jakoś z siłami i
odśpiewano „Rotę”. Był to mjr Bolesław Konecki, pełniący funkcję
objazdowego Męża Zaufania. Niedługo! W listopadzie 1942 r. został bowiem
aresztowany pod zarzutem szpiegostwa i zasądzony na 10 lat łagrów.
Dotąd nie wiadomo czy przeżył. A 3 maja 1942 r. w tymże pamiętnym
klubie młodzież nasza urządziła piękną uroczystość dla uczczenia
rocznicy Konstytucji 3 Maja. Nie muszę opisywać wzruszenia, które
zostało spotęgowane przez... przyrodę! W czasie akademii usłyszeliśmy
wszyscy straszliwą kanonadę, trzaski i huk. Na Kieti, dopływie Obu,
zaczęły pękać lody! Za nami przebyta pierwsza syberyjska zima.
Przeżyliśmy, uparcie wierząc w powrót, jak świętość przyjmując wszystko
co polskie. A ducha narodowego w syberyjskim posiołku dzielnie
podtrzymywała liczna grupa młodzieży, skupiającej się przy trzech
wyróżniających się siostrach. Mówiło się o nich: Dębskie, choć formalnie
jedynie Irena była Dębską, a dwie pozostałe: Regina i Tamara były jej
przyrodnimi siostrami. Matka tej trójki dziewcząt – pani Dębska zapisała
się także szczególnie dobrze w mojej pamięci, przygarniając
osieroconego 3-letniego Bogusia, synka aresztowanej Weroniki
Bajraszewskiej z grupy Męża Zaufania w Kołpaszewie, zmarłej w więzieniu. 7. Z posiołka do rejonowego Kołpaszewa (wrzesień 1942 r. – maj 1944 r.)
Mąż zaufania z Kołpaszewa p. Ludwik Mickiewicz zaproponował mi pracę w
polskim przedszkolu i mieszkanie. Formalna nazwa: przedszkole, lecz
istotnie była to niewielka szkółka, podzielona na dwie grupy. Jedna
grupa mieściła się w wynajętym na ten cel domku przy ulicy Trudowej 26,
obok lotniska, w którym było także mieszkanie dla nas; druga zaś na
przeciwległym krańcu miasta, w baraku, przy tzw. Kirpicznym Zawodzie –
cegielni, dokąd musiałam codziennie wędrować. W domku przy lotnisku
mieszkałam ze sporą gromadą i do dzisiaj nie umiem sobie wyobrazić, jak
tyle nas tam się zmieściło. Byłam więc ja, nauczycielka (dla tamtej
rzeczywistości zbyt wielkie słowo), z synkiem Zbyszkiem, Jadzia
Poczobutowa z córeczką Jasią, urodzoną na Syberii (mąż Jadzi zmarł na
zesłaniu), Marysia Monkiewiczowa z synkami Januszem i Arturkiem. Razem 7
osób stale mieszkających, do tego cały szereg osób czasowo z nami
przebywających, jak: – szwagierki Jadzi, siostry nieżyjącego męża
Poczobutówny (Władzia i też Jadzia), przez długie miesiące, zanim nie
odjechały z Dywizją Kościuszkowską, wcielone do wojska, – Zosia
Szczepańska z córeczką Basią i synkiem Romkiem; ta sama droga mi Zosia, z
którą na jednej pryczy jechałyśmy, i która razem ze swoimi
przyjaciółkami „dokarmiała” mnie. Jej córeczka Basia, śliczna, jak z
obrazka dziewczynka, była bardzo chora i po jakimś czasie z mamą i
braciszkiem – dzięki Mężowi Zaufania odjechała do Polskiego Domu Dziecka
w Tomsku. Jednak nieubłagana śmierć tam ją zabrała. Nie mogę obronić
się przed ściskającym serce wspomnieniem, związanym z tym dzieckiem,
dzieckiem świadomym zbliżającej się śmierci!!! Otóż, tuląc się kiedyś do
mnie po-wiedziała, że zna legendę o świecach, które ma każdy człowiek,
świeczek palących się dopóki on żyje. Basia spokojnie mówi: „moja świeca
już się dopala” !!! Stosunkowo krótko mieszkała też z nami pani
Helena Kowalska, pracująca przy budowie fabryki konserw, a także
młodziutkie samotne dziewczę – Zosia – (nazwiska niestety nie pamiętam),
jakkolwiek tkwi mi w pamięci jej postać i przeraźliwie smutne
sieroctwo. Nocowały też w naszej chacie dwie panie – powiedziano nam,
że są to krewne generała Andersa, ściągnięte z tajgi w związku z
planowaną ewakuacją naszej armii do Iranu. Nie wypytywałyśmy ich o nic –
nie wypadało. Domek z ociosanych bali, przetykanymi pakułami i
mchem, ale jasny czysty – jedna izba i kuchnia z dużym piecem, przy
którym jednak woda w stojącym obok wiadrze niekiedy pokrywała się lodową
skorupą. Na czas lekcji domek pustoszał, dorośli wychodzili do
pracy, pracował także Januszek przydzielony do szewców w tzw. artieli
tj. spółdzielni. W odległym zaś baraku na cegielni dzieci się zbierały
przy dużym, czysto wyszorowanym stole, w części oddzielonej zasłoną od
legowisk. Odżywianiem dzieci, przychodzących do niby przedszkola,
zajmowały się panie: w domku Jadzia Poczobut, w baraku Bronia Bazanowa.
Dzieci dostawały mleczną zupę, kakao i tran! Potrzebne produkty
dostawałyśmy z darów Ambasady Polskiej za pośrednictwem Męża Zaufania. Jak
się uczyły nasze dzieci? Nauka w obu grupach była właściwie
improwizacją, bo brakowało podręczników i papieru, a przy tym
niebotyczne wręcz utrudnienie tworzyła rozpiętość wieku dzieci i
dokuczliwa ciasnota lokalowa. Za święty obowiązek przyjęliśmy
nauczanie w duchu polskim. Dzieci uczyły się czytać, mówić i myśleć po
polsku. Parę egzemplarzy czytanek, ukrytych w bagażu przezorniejszych
rodaków, uzupełniało się opowieściami z dziejów ojczystych, opisami
polskiego krajobrazu, śpiewem. Z braku papieru wykorzystywało się
archaiczne tabliczki z rysikiem, których się tutaj jeszcze trochę
znajdowało.
Na Boże Narodzenie w 1942 r. w naszym domku odbyło
się uroczyste spotkanie choinkowe. Dzieciaki śpiewały kolędy i
deklamowały wiersze. Honorowymi gośćmi był Mąż Zaufania p. Ludwik
Mickiewicz, p. Weronika Bajraszewska (oboje w styczniu 1943 r. już
aresztowani ) – oboje zmarli!! Otrzymaliśmy na pamiątkę dosłowne
tłumaczenie depeszy posła RP w ZSRR p. Tadeusza Ro-mera – z życzeniami
szczęścia i wolności dla ojczyzny z okazji świąt Bożego Narodzenia i
wieczoru wigilijnego. Pamiątkę tą przechowuję dotychczas. Pisząc o
imprezie choinkowej, tak głęboko tkwiącej mi w pamięci, muszę uzupełnić
jej opis, by nie spotkać się z niedowierzaniem. Jakoby tak ciasno w
domku, a tu impreza i goście!? Napracowaliśmy się uprzątając łóżka, a
innych mebli i tak nie mieliśmy. Całą odzież naszą i gości, bez żadnego
wyboru, poskładaliśmy na podłodze w stosy, na których rozsadziło się
dzieci, goście stali jeden przy drugim. Żadnej biesiady i tańców nie
planowaliśmy. Wszystkim obecnym wystarczyła świąteczna atmosfera, a
dzieciom zadowolenie z możliwością występu i dodatkowe słodycze poza
zwyczajowym już kakao (wszystko z darów Ambasady).
Następuje marzec 1943 r.–- zerwanie stosunków z Rządem Polskim w Londynie po ujawnieniu straszliwego mordu w Katyniu. Zamknięto
wszystkie polskie placówki, aresztowano ważniejszych działaczy,
odebrano świadectwo amnestyjne, rozpoczęto przymusową paszportyzację
(sowiecką). Praca z dziećmi została przerwana. Już w kwietniu 1943
r. wezwano nas do Kołpaszewskiego Oddziału NKWD w sprawie paszportów.
Ileśmy przeżyli obaw! Staliśmy w kolejkach do poszczególnych gabinetów,
gdzie należało wypełnić odpowiednie kwestionariusze. Przyjmował mnie
major Iwanow, do dziś pamiętam, że się tak przedstawił i do dzisiaj nie
rozumiem siebie, po co zwróciłam mu uwagę na rubrykę wieroispowiedanie
tj. wyznanie, świadczące, że ankieta została specjalnie dla Polaków
przygotowana. Skąd to wiem – zapytał. No cóż – mówię – w poprzednich
widzianych przeze mnie ankietach nie było tego rodzaju rubryki, przy tym
chodzi o państwo bezwyznaniowe. I zaczęła się wtedy ze strony Iwanowa
opowieść, co to się zmieniło w ogóle w Związku Radzieckim i na Syberii w
szczególności, jakie wspaniałe życie nas tu czeka. Boże mój! Brnę
odważnie: czy będę rąbać drzewo, gdy uczyłam się i jestem człowiekiem
wykształconym? O dziwo! Dał mi skierowanie do Wydziału Oświaty, ale
zakleił kartkę, zamiast tradycyjnie złożyć ją w trójkącik. Wstyd się
przyznać, ale w domu nad parą jakoś otworzyłyśmy list i odczytałyśmy, że
mam być przyjęta do pracy. Pamiętam też ogólnie podkreślenie, że
Polakom przysługują prawa. Dokładnie jednak tekstu nie potrafię
przytoczyć. Gdy wyszłam z gabinetu, czekający w kolejce wyraźnie
odetchnęli, wyznając, że drżeli ze strachu, gdy tak długo nie
wychodziłam. Przyjęto mnie do pracy w przedszkolu, dopuszczając nawet
wyjątkowo przyjęcie mojego 2-letniego dziecka do przedszkola,
znajdującego się tuż za naszym domkiem, bym nie musiała nosić go do
odległego żłobka. Przypadła mi niestety praca w odległym przedszkolu, w
nowej osadzie fabrycznej. Ach! Ile szczęścia – tyle tylko, że na
krótko, gdyż po pewnym czasie sama zrezygnowałam z tej pracy. Nie
umiałam się bawić z rosyjskimi dziećmi, nie znając ich śpiewek i zabaw
ruchowych, nie mając żadnych pomocy potrzebnych do edukacji
przedszkolnej, ani papieru, czy farb do ręcznych zajęć, przy tym
pozostały personel rosyjski trzymał się ode mnie z daleka, grzecznie i
poprawnie na pozór – wyraźnie jednak dając do zrozumienia, że jestem
obca i nie ma tu dla mnie miejsca. Wolałam pójść do pracy w fabryce
konserw. Zachowałam przepustkę Nr 466 z datą 21 sierpnia 1943 r. z nazwą
„Kerczeńska Fabryka Konserw” – „Wola Truda”. Zbudowano tę fabrykę
przed niedawnym czasem, wykorzystując sprzęt i maszyny ewakuowane z
Kerczu na Krymie. Część personelu stanowiła grupa ludzi również stamtąd
ewakuowanych. W jakże strasznych warunkach budowano tę fabrykę.
Mieszkała z nami p. Helena Kowalska, zatrudniona na budowie. Opowiadała,
że kobiety zaprzęgnięte do sań woziły na pole drzewo ścinane w tajdze
obok, wykopy pod fundament wymagały uprzedniego rozgrzania ziemi
palonymi ogniskami. Cała fabryka była zbudowana z bierwion,
uszczelnionych pakułami, okna zamiast szyb zabezpieczono pergaminem i
skrzyżowanymi drewnianymi listewkami. W czasie wichury było słychać
nieustanny trzepot papieru o listewki. Pracowałam w tzw.
żestiano-banocznym cechu – czyli przy produkcji puszek do konserw, ale
przy nieskomplikowanej części tej produkcji. Lutowałam denka puszek i
ucząc się tej operacji, gorącym lutem oparzyłam stopę. W fabryce nie
było punktu opatrunkowego, więc pozwolono mi pójść do tzw. Polikliniki,
drobiazg – 3 km. Oparzenie opatrzono, lecz zwolnienia nie wydano.
Kusztykając i sycząc wróciłam do pracy. Musiałam, bo najmniejsze
uchybienie w pracy kwalifikowano jako proguł i dotkliwie karano. Za
dłuższą nieusprawiedliwioną nieobecność osadzano w łagrze, niedawno
specjalnie w tym celu zbudowanym i to blisko naszego domu. Parę razy
widziałam konwojowanych „łagierników” i straż uzbrojoną, z psami.
Przechodnie musieli się odwracać tyłem do przechodzącej kolumny. Sortowałam
też kilkakrotnie blachę, dostarczaną z Anglii morskim transportem,
miejscami zżartą słoną wodą. Należało również sortować gumki
uszczelniające, także uszkodzone przez wodę morską. Nigdy nie zdołałam
wyrobić normy, jakkolwiek bardzo mi pomagały dwie Rosjanki, tzw.
uczotczyce, obliczające codzienne wykonanie planu przez pracowników.
Miały w środku dnia sporo wolnego czasu i chętnie te dobre dziewczyny
włączały się do pracy ze mną. Mimo to nie udało się wykonać norm,
wyśrubowanych ponad wszelkie pojęcie. W fabryce była stołówka, gdzie
za pewną opłatą można było zjeść coś, co się nazywało „obiadem”. Z
okienka dostawało się miskę wody z ugotowaną rybią głową – tzw. zupę
„uchę”, albo droższe danie, tj. miskę z gołymi kostkami po mięsie,
oddzielonym na konserwy do puszek. Można je było tylko possać. Sala
stołówki była przedzielona płócienną zasłoną, za którą jadali
uprzywilejowani pracownicy inżynieryjno-techniczni. Otrzymywali normalne
posiłki. Tak więc wyglądało w sowieckim wydaniu równouprawnienie
obywateli. Ciężar pracy w fabryce, oddalonej o parę km od naszego
osiedla, potęgowała konieczność od-noszenia dziecka do równie odległego
żłobka. Nie miałam nawet płachty, bym wzorem wiejskich kobiet mogła
przytroczyć do siebie dziecko. Używany dłuższy ręcznik wystarczał
jedynie, by cały ciężar opierał się tylko na karku. Trzeszczały kości, a
już po pracy w tartaku, przez noszenie na sztaplach dużych ładunków
desek zaczęły się bóle stawów, potem się włączyło sztywnienie palców
prawej dłoni. Nie mogłam dłużej utrzymać niczego w ręce ( noża, łyżki,
igły). Dzisiaj, po upływie dziesiątków lat moja prawa dłoń i ręka – prawie kalectwo.
Zimą pozornie było łatwiej, gdyż korzystało się z sanek, ale ustawiczne
zawieje zmuszały do walki z kopnym śniegiem. Każdy krok wyszarpywał
zdawało się wszystkie siły. Synek leżał cichutko zwinięty w kołdrę i
przywiązany do sanek. Zawsze się bałam, by mi się w tej kołdrze nie
zadusił. Ze względu na mróz i padający śnieg zawijało się go z noskiem i
buzią. Ileż to razy wjeżdżałam z sankami do izby (sieni nie mieliśmy) z
górą śniegu na tobołku z dzieckiem. Wszyscy obecni zamierali wprost ze
strachu, dopóki nie zobaczyło się, że dotarło szczęśliwie. Nikt
niestety nie mógł mi pomóc w tych sprawach, bo moje współmieszkanki
pracowały po przeciwnej stronie miasta. Ale już w domu kochane ciocie
przejmowały małego pod swoją opiekę. Dla ścisłości dodaję, że kołdra, w
którą owijałam dziecko, była moją już jedyną kołdrą – drugą trzeba było
sprzedać. Po podróży musiałam tylko ją jakoś dogrzać, nie musiałam
suszyć, bo szczęśliwie suchy syberyjski śnieg dawał się zsypać, nie
mocząc kołdry. Niespodziewanie w grudniu 1943 r. kończę pracę w
Fabryce konserw: zostaję „kierowniczką” Polskiej Szkoły, powołanej
specjalnym zarządzeniem w Kołpaszowie. Zaczęło się jakby proroczo, jakby
dobry los czuwał nade mną. Jednego bowiem dnia kazano mi pracować w
chłodni, właściwie zamrażalni! Syberia, już grudzień, a ja nie mam nawet
portek watowanych i do chłodni! Boże! Tym razem już nie poddałam się.
Stałam cały dzień w pomieszczeniu wejściowym i po prostu „wyłam”. Nie
pracowałam, ale na koniec dnia majster – stary zabiegany człowiek,
ewakuowany z Krymu przekazał mi wiadomość, że od jutra będę pracować w
kantorze. Zwycięstwo! Dostałam się do pracy w cieple, lecz o dziwo –
powtórzyła się taka sama sytuacja, jak poprzednio w przedszkolu. Dano mi
oddzielne pomieszczenie, zostawiono samą z pakietem dokumentów
nazywanych nakładnyje, przekazano zadanie do wykonania i nikt więcej się
nie pokazał, ani sprawdził co mi z tego wyszło. Następnego dnia rano
kazano mi iść do kadr. Zwyczajnie zaniepokoiłam się, tymczasem okazuje
się, że zgodnie z Zarządzeniem NR 319 z 14 grudnia 1943 r. Miejskiej
Rady Kołpaszewa z dnia 15 grudnia 1943 r. organizuje się Podstawową
Polską Szkołę na 85 uczniów. Zostałam kierownikiem i nauczycielką –
jednoosobowe ciało pedagogiczne. Przechowałam to zarządzenie do dzisiaj,
a także zaświadczenie Oddziału Oświaty w Kołpaszewie, datowane 3 maja
1944 r., że od 15 grudnia 1943 r. do 25 maja 1944 r. pracowałam jako
kierowniczka Podstawowej Polskiej Szkoły w Kołpaszewie i zwolniona
zostałam w związku z wyjazdem polskich obywateli z Narymu. Szkołę
zorganizowano dzięki Związkowi Patriotów Polskich, ale nigdy się nie
dowiedzieliśmy kto imiennie prowadził akcję. Wydzielono nam w
rosyjskiej szkole jedną klasę. Niestety zaplanowanych 85-ciu uczniów nie
udało się ściągnąć. Możliwe, że podano celowo zawyżoną ilość, a przy
tym podobnie było z frekwencją w opisanym Polskim Przedszkolu (szkoła)
zorganizowanym przez Męża Zaufania. Odpadły dzieci daleko mieszkające,
źle ubrane, nie przystosowane do wędrówki w siarczyste syberyjskie
mrozy. W trzech rzędach ławek zasiadły do równoczesnej nauki klasy: I,
II i III. I udawało się przeprowadzać lekcję zgodnie z misternie
układanymi planami. Otrzymaliśmy trochę pomocy, zaczęły nadchodzić
książki, śpiewniki, a nawet elementarz w gazetowym wydaniu. Nie
chwalę siebie, bo pomyślny tok zajęć zawdzięczam tylko naszym dzieciom.
Siedziały skupione, uważne, ciche i pracowite. Zesłańcze dzieci
zadziwiały przedwczesną powagą, wręcz dojrzałością. Za pracę
otrzymywałam wynagrodzenie. Ile? Tyle spraw pamiętam, a tej wcale.
Pieniądze pobierałam w banku rozliczając się ze zrealizowanych czeków.
Mam dotychczas grzbiet książeczki czekowej, wystawionej na moje
nazwisko. Ostatnie rozliczenie z bankiem: rano 31 maja, potem do
Wydziału Oświaty po zaświadczenie z pracy, a wszystko w potwornym nie do
opisania napięciu, bo na przystani już czekały statki. Kierownictwo rosyjskiej szkoły dbało o opał i sprzątanie. Ale raz się zdarzyło, że pod tablicą znalazła się... kupa. Wieści o powstaniu Związku Patriotów Polskich w ZSRR i tworzeniu polskiego wojska.
Jakoś w kwietniu 1943 r. doszła do nas wiadomość o powstaniu ZPP w
Moskwie, pod przewodnictwem Wandy Wasilewskiej, zapowiadającej powrót do
Polski, akcję tworzenia wojska polskiego itp. Byliśmy wszyscy
pogrążeni w głębokim lęku o dalsze losy, skazani we własnym przekonaniu
na zgubę po stosunkowo niedawnym odejściu Armii gen. Andersa (1942),
zerwaniu w marcu (1943) stosunków z Rządem Polskim w Londynie i podjęciu
przymusowej paszportyzacji. Z Moskwy zaczęły docierać do nas polskie
audycje o godz. 22-giej, nadawane tam o godz. 18-tej. Pamiętam, jak
chciwie słuchaliśmy polskiego głosu, kierowanego do nas, zagubionych w
złowrogim kraju, zostawionych samych sobie. I najważniejsze: głosu
mówiącego o powrocie do kraju, rozumianego przez nas jako wyzwolenie.
„Przepustkę do kraju” nawet z rąk Lucypera wzięlibyśmy. Nikt nie
zamierzał podpisywać się pod komunistycznymi założeniami Związku
Patriotów Polskich, najważniejszą sprawą było trzymanie się organizacji
niosącej ratunek. Po stworzeniu więc w Stawropolu Kół ZPP wszyscy
zostaliśmy ich członkami. W Kołpaszewie Koła jeszcze nie istniały. Zostałam
przewodniczącą Zarządu Koła w Sowchozie Nr 107, a po przeniesieniu się
do Polskiego Domu Dziecka w Ipatowie – przewodniczącą Zarządu Rejonowego
Koła. Działałam w sprawach Polaków, korzystając z pełnomocnictwa
Zarządu Krajowego ZPP w Stawropolu, wystawionego na moje nazwisko. Wśród
wielu zachowanych pamiątek mam i ten dokument. Trudno się chwalić
szczególnymi osiągnięciami, ale w tych okrutnych czasach drobna nawet
pomoc miała znaczenie. P o w s t a j e P o l s k i e W o j s k o.
Pamiętam, że formowanie Dywizji im. Tadeusza Kościuszki odbywało się
przy pomocy rosyjskich służb wojskowych. Ich komendy wzywały do
stawiennictwa odpowiednie roczniki Polaków – mężczyzn i kobiety. Z
mieszkającymi więc wspólnie w naszym domu młodymi kobietami, dwie młode
matki – ja i Jadwiga Poczobowotowa też dostałyśmy wezwanie, ale
wystarczyło ustne oświadczenie i zwolniono nas. Pozostałe dziewczyny:
Poczobutówny – Władysława i druga Jadwiga – zostały wcielone do wojska,
ale jak się później dowiedziałyśmy, dziewczęta z Kołpaszewa i z Toguru
zatrzymano w pomocniczych oddziałach, do najróżniejszych prac
gospodarczych, daleko od frontu i wojny. Pamiętam wyraźnie dzień
odjazdu naszej młodzieży do wojska. Piękny, słoneczny dzień, chyba
sierpień 1943, chociaż niektórym moim przyjaciołom Sybirakom wydaje się,
że to było we wrześniu. Ważna data, a umknęła naszej pamięci,
jakkolwiek wszyscy się serdecznie odjazdem młodzieży przejmowali i
spłakali przy pożegnaniu. Wysoki brzeg Obu, na dole przycumowany
pamiętny, olbrzymi statek, sznur schodzących osób, zapełniające się
pokłady – sygnał do odpłynięcia i bucha głośny śpiew: „Pod Twoją
Obronę”. Obok mnie słania się na nogach pani Ludynia – pożegnała syna
Adasia. Nie pamiętam ilu od nas pojechało, mam tylko skąpe wiadomości o
poległych. Cześć ich pamięci!
Kusi mnie jeszcze jedno wspomnienie, związane z tworzeniem się polskiej dywizji. Późnymi
wieczorami schodziliśmy się w rybackiej chacie, gdzie kwaterował Kazik
Banach i ćwiczyliśmy śpiew nowej pieśni. Był to Marsz I Dywizji. Kto był
autorem, jak się marsz znalazł w naszym środowisku? Nie wiem, czy był
otoczony ścisłą tajemnicą, czy też ułomna pamięć zadziałała? Wszystko
się zatarło bez śladu, bo pieśń skomponowana na melodię „Legionów” nie
mogła się podobać odpowiednim czynnikom, władnym do jej wyrugowania. Jednak,
jakoś przekornie utkwił mi w pamięci tekst Marszu, może nie w całości,
lecz w przekonaniu, że powinien być ujawniony – przytaczam: Nad nami płynie orzeł biały, Biało czerwony sztandar nasz, Narodzie wstań do walki krwawej, Rozprawy z wrogiem nastał czas.
Ref. My pierwsza Dywizja, Honor i Ojczyzna!
Najkrótszą drogą do Warszawy, Dywizjo nasza naprzód marsz, Naprzód, na ramię broń, Pobudka gra na ramię broń.
Ref. My ......
Po zastanowieniu się dochodzę do wniosku, że refren jest za krótki.
Może część ze zwrotki – „Naprzód na ramię broń !” powinna być w
refrenie? Tego już nie rozstrzygnę. 8.Uzupełnienie obrazu codziennego życia – trzy lata Syberii
Nie udało mi się w opisie trzech kolejnych lat syberyjskich wyczerpać
całości przepełniających mnie wspomnień. Oddając chronologicznie sporą
ilość zdarzeń, nie zdołałam odnieść do każdego okresu odpowiedniej
cząstki ówczesnego życia codziennego. Musiałabym szereg razy wracać do
tych samych tematów: głodu, jedzenia, odzieży itp. Dopisuję więc w odrębnym rozdziale to, co jeszcze tkwi w pamięci z życia codziennego na Syberii. Na
Syberii znalazłam się w letnim ubraniu i obuwiu. Nadeszły nieuchronne
mrozy, ale dobrzy, kochani ludzie zadbali odpowiednio wcześniej, bym
mogła się cieplej odziać. Byłam przecież wywieziona w letnim ubraniu.
Jedna z pań dała tkaninę, druga watę, trzecia uszyła mi watówkę i
miękkie „buty” do kaloszy, oraz rękawice z kawałków zdobytego gdzieś
koca. Znajdowano karkołomne rozwiązania, by przy całkowitej niemożności
kupienia czegokolwiek stworzyć potrzebną rzecz z tego, co było pod ręką.
Czasem rozwiązanie okazywało się nieco humorystyczne, jak w przypadku
watówki z płótna w biało-różową pepitkę, jak dla dzidziusia. Nosiłam
wojskowe buty, żołnierski płaszcz – wszystko zbyt duże, lecz odpowiednio
upchane (buty onucą, kalosze wspomnianymi miękkimi „butami” i to z
cholewami) i odpowiednio podwiązane musiało wystarczyć. Próbowano
parę razy mi pomóc – daremnie, ale z rozrzewnieniem wspominam
szczególnie usiłowania dwu osób. Pierwsza z tych osób to 16-letni syn
współmieszkanki w Kołpaszewie – Januszek Monkiewicz. Przydzielony do
pracy w szewskiej spółdzielni zdobył, czy skradł (nie dowiedziałam się
nigdy) kawał skóry, z której uparł się zrobić mi trzewiki. Niestety,
były za ciasne i z żalem musiałam je oddać innej potrzebującej osobie.
Trudno uwierzyć z jakim napięciem czekałam na te buty i aż do dzisiaj je
pamiętam. Były z paskudnej, sztywnej, źle wyprawionej skóry, wykonane
topornie przez chętnego i przemiłego chłopaka, lecz ledwie przyuczonego.
Ale to był dar serca. Drugą osobą podejmującą się zdobyć dla mnie
buty, ale dokładnie mówiąc – talon na buty, była Rosjanka z Kołpaszewa.
Nie zapamiętałam niestety imienia i nazwiska, gdyż nawet bliżej jej nie
zna-łam. Sama przyszła do mnie informując, że pracuje w Wydziale Handlu i
postara mi się o talon na buty. Mijał czas, ciągle się
usprawiedliwiała, że nie ma przydziałów. Prosiłam, by się nie kłopotała
tą sprawą, bo wiem jak jest trudna i zresztą, dlaczego się tak mną
właśnie zajęła? Pamiętam, jak z pewnym zażenowaniem odpowiedziała:
„widziałam Cię, jak płakałaś idąc skrótem przez krzaki”. Zimą chodziło
się skrótami przez zamarznięte trzęsawiska, latem nie do przebycia.
Mogłam istotnie płakać idąc sama przez zarośla, bo istniejąca między
nami niepisana umowa nie dopuszczała żadnego płaczu i rozpamiętywania
krzywd, żalenia się. Ale pękały nerwy i płynęły łzy, gdy nikt nie
widział! Latem 1942 r. zrobiło się lżej, po „amnestii”. Za pośrednictwem
Męża Zaufania otrzymaliśmy odzież z darów. Zostaliśmy jakby
umundurowani. Wszyscy Polacy chodzili w nowych amerykańskich spodniach,
granatowych w jodełkę, w granatowych skarpetkach i czarnych butach.
Poznawaliśmy się po tym bezbłędnie. Dostaliśmy przy tym tyle skarpetek,
że po spruciu ich robiłyśmy sobie swetry. Była też i inna odzież, koce,
włóczka. Włóczki było jednak zbyt mało do podziału między wszystkich,
więc jedna z pań (pamiętam p. Wilkowa) zrobiła na drutach wszystkim
naszym dzieciom świetne kominiarki w czarnym kolorze, innego nie było. Nasze
kobiety były nieugięte i to częściowo dzięki nim docierała do nas ta
pomoc. Pięknym przykładem odwagi, wytrwałości i poświęcenia jest tu pani
Eugenia Iwanicka – matka chrzestna mojego syna z wagonu. Otóż nadeszła
pewnego razu wiadomość, że w Tomsku znajduje się dla nas duża partia
odzieży, której nie zdołano przesłać do Kołpaszewa przed zamarznięciem
rzeki. Do Tomska trzeba było jechać saniami dziesięć dni – kolei nie
było – i pani Iwanicka podjęła ten trud!! Była w drodze miesiąc,
oczywiście nie sama. Szedł większy tabor, ale ona upoważniona przez Męża
Zaufania była jedyną kobietą. Mężczyzn Polaków odpowiednich wiekiem do
wyprawy nie było, paru zaś młodzieniaszków nie wchodziło w grę.
Cenne, pamiętne dary w 1942 r. nie mogły pokryć naszych potrzeb na
dalsze lata, po zamknięciu polskich placówek w 1943 r. i aresztowaniu
działaczy. Odzież i obuwie, eksploatowane przy ciężkiej pracy, nie
uzupełniane, gwałtownie się zużyło. A do wyzwolenia daleko, tułacze
życie trwa jeszcze dwa lata. W sumie trzy lata Syberii, potem Północny
Kaukaz – stepy. Ratując się od głodu chwytaliśmy się wszelkich sposobów.
Wędrowaliśmy po bliższych i dalszych kołchozach, by coś kupić, coś
wymienić. Nosiło się później na plecach to woreczek mąki, czy ziemniaków
lub buraków, główkę kapusty. Nauczyłyśmy się od Jadwigi
Poczobutowej wiązania sieci rybackich. Dostała wyjątkowe prawo do
chałupniczej pracy i myśmy wszystkie do późnej nocy wiązały sieci na jej
rachunek, później się z nią rozliczając. Uprawialiśmy działki, lecz
wyniesione stąd smutne doświadczenie lat 1942 1943 na zawsze odstręczyły
mnie od jakichkolwiek upraw rolnych. Do dzisiaj powtarzam, że nigdy
swojej egzystencji nie uzależniłabym od klimatu, pogody, czy nie
przewidzianego urodzaju. Pierwszy, mały spłachetek ziemi użyczyła mi
w 1942 r. na świeżo otrzymanej działce sąsiadka z internatu
komsomolskiego, gdzie po „amnestii” zamieszkaliśmy. Była to Polka z
Częstochowy, która przed I wojną światową wyszła za mąż za Rosjanina,
znalazła się na Syberii i tu owdowiała. Mieszkała z dorosłą córką w
małej izdebce. Przykro mi – nie pamiętam nazwiska i imion tych
życzliwych i współczujących kobiet. Udostępniony mi zagonek oczyściłam z
wielkim trudem z zanieczyszczeń i musiałam zostawić. Dziecko ciężko
zachorowało – przez miesiąc przebywałam z nim w szpitalu. Jednak te
życzliwe kobiety w zamian za oczyszczony i niewykorzystany zagonek
pozwoliły mi przekopać jesienią drugą ich działkę, przylegającą do
budynku internatu. Twierdziły, że zawsze coś zostaje w ziemi po
pierwszym kopaniu. Nigdy w życiu nie myślałam, że po wykopanych
kartoflach można jeszcze coś wykopać. Pełna więc wątpliwości rozpoczęłam
przekopywanie. Synek, siedzący obok na płachcie, co chwila łapkami
zagarniał do ziemię do buzi. Nie było mi łatwo, ale dzięki Bogu na
maleńkiej działce udało mi się wykopać prawie wiadro ziemniaków. Cud
próchniczej żyznej ziemi, czy cud serca kobiet – sąsiadek, specjalnie
nie wykopujących do cna swojej działki. Wspominając niewykorzystaną
działkę, nie mogę pominąć związanego z nią wstrząsającego wypadku, który
mógł się tragicznie skończyć. Co to było? Dana mi w użytkowanie działka
znajdowała się daleko, za rzeką Kiet – dopływem Obu, obok zaś była
działka, udostępniona przez drugą Rosjankę Zosi Tarnowskiej, matce
trójki dzieci. Dotarcie do działek i powrót do domu był dla nas ciężką
przeprawą. Szło się bowiem po wąziutkiej kładce, nad szeroko rozlaną
rzeką, trzymając się słabej poręczy umieszczonej z jednej tylko strony.
Szalejące zaś w dolinie wiatry szarpały kładką na wszystkie strony .
I stało się! Pewnego dnia idąc za mną Zosia wpadła do wody. Usłyszałam
mimo wichury straszliwy krzyk. Odwracam się: na kładce nikogo nie ma. –
Boże! w dole nad wodą widzę głowę Zosi, zwróconą w moja stronę i jej
dłonie kurczowo wczepione w kładkę. Mimo potwornego przerażenia uklękłam
nad nią i jakoś wyciągnęłam. Udało się, ale do dzisiaj nie mogę pojąć,
że starczyło mi sił na wydobycie z wody dorosłej osoby, grubo przy tym
ubranej. Szła później z rozłożonymi rękami, ociekając wodą, a ja
skulona, osłabła wlokłam się za nią, histerycznie się zaśmiewająca,
właściwie wyjąc aż do bólu w klatce piersiowej. Zosia parę razy
obejrzała się z widoczną złością, jakby mnie zamierzała trzepnąć, ale –
jak później opowiadała – widząc mnie rozgorączkowaną i słaniająca się,
domyśliła się nerwowej reakcji. Wielki Boże – obydwie widziałyśmy w tym
cud i łaskę. W 1943 r. hojnie rozdawano działki, które jednak trzeba
było własnoręcznie wykarczować. Mieszkaliśmy wspólnie: cztery kobiety z
małymi dziećmi i przypadły nam cztery działki. Karczowałyśmy je w
krwawym wprost mozole, do późnych godzin. Syberyjskie letnie słońce
świeciło nam i świeciło. Po 22-giej wracało się do domu w stanie
skrajnego wyczerpania, karczując krzewy. ale zdarzały się też i wysokie
drzewa. Pamiętam, gdy udało się nam wykarczować sosnę i ze zdumieniem
patrzyłyśmy na wykrot wysokości piętrowego domu!! Same kobiety, bez
odpowiednich urządzeń. Po powrocie zapalało się w miseczce coś w
rodzaju kadzidełka, odstraszającego tnące złośliwie komary i inne
latające żyjątka. Po paru godzinach snu wstawało się do następnego etapu
walki o przetrwanie, nie poddanie się. I wszystko na próżno! Wypadło
tak deszczowe lato, że wszystko co zasadziłyśmy zostało zniweczone. Jako
rozsadę dostałyśmy 5 kg ziemniaków, tzw. narymczanki. Trzeba było parę
miesięcy wcześniej doprowadzić do ich „cudownego rozplenienia”. Nauczyły
nas tego i pomogły sąsiadki Rosjanki, użyczając skrzyneczek z ziemią.
Uważnie wykrawało się oczka, przysypywało ziemią i w skrzynkach
trzymanych pod łóżkami obserwowano pojawienie się pędu. Natychmiast pęd
należało odjąć, wsadzić do ziemi, a z „oczka” powstał drugi. Bajeczna
próchnica syberyjska. Ze zdumieniem patrzyłyśmy na Rosjanki sadzące,
same „łęty” ziemniaczane pod koniec czerwca i wykopujące pod koniec
sierpnia ziemniaki. Polarne lato przyśpieszało wegetację. Ale nasze lato
1943 nie pomogło, bo było przerażająco na nieszczęście deszczowe.
Zebrałyśmy jedno tylko wiaderko drobniutkich ziemniaczków wielkości
wiśni, tak małych, że nie opłacało się ich obierać. Gotowało się całe,
tłukło jak dla świń i formowało placki, pieczone później bezpośrednio na
blasze pieca, bez żadnego tłuszczu. Starczyło tego tylko do Nowego
Roku. Potem przez parę miesięcy raz dziennie woda z byle czym – nie
zawsze! i kawałek suchego chleba. Na Wielkanoc 1944 r. nawet nie
siadałyśmy do stołu. W żeleźniaku przygotowałyśmy trochę postnego
kapuśniaku, przed wieczorem zaś zrobiłyśmy trochę kluch z czarnej mąki,
pobranej na kart-ki w zamian za chleb (!) i dopiero pod koniec
świątecznego dnia – ubogie, lecz trochę odmienne me-nu jakoś nas
ożywiło. Jedzenie – o którym się ciągle myślało, mówiło i martwiło.
Całkowity brak tłuszczu, odrobina mleka dla dziecka opłacana częścią
oddawanego w zamian chleba. Na Syberii krowy stoją w oborze 9 miesięcy w
roku, więc i mleka w tych warunkach nie ma w normalnej sprzedaży. Parę
razy udało mi się kupić „chytrym” sposobem niepełny kubek mleka od
sąsiadki Rosjanki. Działałam przez dziecko, któremu trudno odmówić.
Malutki – niespełna 3-letni Zbyszek z kubeczkiem w jednej rączce i
odliczoną należnością w drugiej rączce szedł do sąsiadki i dobijał
targu. Wracał dumny niosąc ostrożnie nie tylko tę trochę mleka, ale i
ugotowany kartofelek w łupinie, tamtejszy ubogi rarytas. Przez jakiś
czas, po przeprowadzce do Kołpaszewa, były dostępne ziemniaki. Tarłyśmy
je więc i piekłyśmy na węglach bez rusztu w starej miseczce, zatkanej
szmatkami, które po pewnym czasie się opiekły ... niespodziewanie
zginęły. Pytamy dzieci, co się stało, a mój malutki pokazuje otwartą
buzię i rozczulająco wyznaje: „Bynio am”. Jadł zresztą wszystko
pokazowo. Posadzony przed glinianą miską, napełnioną nieokraszoną wodą z
rozgotowaną garstką żytniej mąki i drewnianą łyżką jadł, aż mu się
przysłowiowe uszy trzęsły. Patrzyłyśmy wszystkie na to jedzące
dziecko ze łzami w oczach. Albo taki obrazek! Zbyszek ma drugie
urodziny, ale jest chory. Zdobyłam zabaweczkę – szmacianego malutkiego
kotka. Niestety, radość trwała dosłownie minutę, bo moje wiecznie głodne
dziecko, nie znając zabawek, próbowało zjeść szmacianego kotka.
Rezultat wiadomy: wysypane trociny, wyrzucona pogryziona szmatka.
Nie zapomnę pierwszej wigilii w 1941 r., gdy zamiast ryby usmażyliśmy na
tranie, przypadkiem znalezionym w aptece, placki ziemniaczane. Nikt z
miejscowej ludności nie miał prawa połowu ryb z wielkiej potężnej rzeki
Ob. Jak komunię czciło się nabytą z trudem żywność. Tkwi mi w pamięci
słoik smalcu z darów od Męża Zaufania, po ociupince dodawany dziecku do
jedzenia, musiał wystarczyć od lata 1942 do Bożego Narodzenia. Prawda!
Jeszcze zupy w proszku. Do smutnej sprawy mimo woli wtrąca się anegdota.
Oto starsza pani Słomińska opowiada mi, że czuje się dobrze, bo zrobiła
sobie trochę zupy z tego: „dehydradet powderet soup” – zgodnie z
napisem na pudełku. Za litr mleka i ok. 2 kg ziemniaków wynajęłam
się sąsiadce Rosjance do wspólnego przekopania z nią 200-tu metrowej
działki. Nie muszę opisywać łamiącego kręgosłup zmęczenia, gdy się po
pracy „wlokłam” do domu. Ważny nade wszystko był jednak uzyskany „skarb”
– mleko i ziemniaki.
Chleba naszego powszedniego .....
Chleb stał się obsesją – nigdy nie myślałam z takim napięciem o
ciastkach i tortach, jak teraz na Syberii o chlebie. Kęs chleba smakował
tu w stopniu wręcz nie do opisania, nigdy przedtem nie odczuwanym nawet
przy zjadanych rarytasach. Niosąc otrzymany mizerny przydział chleba
odliczałam: „przy pierwszym słupie (telegraficznym) odgryzę kęs, ale nie
połknę”. Wytrzymywałam z odgryzionym kawałkiem chleba, odliczając
następne 10 słupów, aż pozwalałam sobie na przełknięcie. I tak kolejno,
ale najwięcej cztery kęsy w drodze do domu. Doniesiona część chleba
stanowiła podstawowy dzienny posiłek, przy czym odkładałam z tego
ostatnią małą suchą skórkę synkowi do kieszonki kurteczki na następny
dzień. Była to nagroda za dzielne wstawanie do odległego żłobka.
Zmieniłam miejsce pracy i musiałam przenieść też dziecko z zastępczo mu
przyznanego w pobliżu domu przedszkola zamiast żłobka. Jednego razu
złamana głodem – zjadłam sama należącą do dziecka skórkę chleba,
tłumacząc sobie, że ono przecież dostanie śniadanie, a ja nie. Boże!
Nigdy nie zapomnę rozpaczliwego szlochu synka, gdy w kieszonce nie
znalazł swojej skórki. Płakałam i ja, nigdy już nie próbując pozbawić go
tej biednej, a jakże przy tym upragnionej nagrody.
Jedno wspomnienie pociąga za sobą następne: drewno, opał, ochrona przed zimnem, zdobywanie opału. W
niekończącym się łańcuchu dręczących nas bied, trudów, kłopotów,
zmartwień i zagrożeń – wiele miejsca zajmuje zdobywanie opału. Po drzewo
chodziliśmy odważnie w tajgę, z sankami, piłą i siekierą. Wybierało się
dorodną brzozę, bo polan brzozowych nie trzeba suszyć, doskonale się
palą surowe. Najwięcej trudu, wręcz męki, sprawiało dotarcie do wybranej
brzozy i powrót przez śnieg dosłownie „po pachy”! Trudno mi samej
uwierzyć, ale jakoś stosunkowo szybko nabyłyśmy wprawę i nie tak
straszne wydawało się ścięcie drzewa, zwalenie go, przepiłowanie na
kawałki odpowiednie do długości sanek i załadunek. Sprawa opału w
osadzie tartacznej (w Togurze) nie stanowiła tak bolesnego problemu jak w
mieście. W posiołku korzystaliśmy ze zrzynów drzewnych, wywożonych z
tartaku na hałdę. Wprawdzie mozolnie się grzebało w niesamowicie
splątanych i piętrzących się odpadach, w śniegu i zimnie – wprawdzie
dokuczliwe było szybkie wypalanie się cienkich patyków i konieczność
ciągłych dostaw, ale swobodny dostęp bez groźby utraty życia pod
zwalonym drzewem znaczył tak wiele! Jakże inaczej w mieście.
Mieszkałyśmy w domu z bierwion, przetykanych pakułami, gdzie zamarzała
woda we wiadrze, stojącym obok pieca z jednej strony, lecz i blisko
drzwi z drugiej strony, w domu, gdzie przebywało 6-cioro dzieci i cztery
matki robiły, co tylko mogło uchronić je przed zimnem, nie dopuścić, by
zsiniałe kuliły się i trzęsły. Przybyło nam zajęcie drwala z tajgi,
o kupnie opału nie było mowy. I znowu wspomnienie: w straszny mroźny
dzień Trzech Króli 1944 r. złamały się nam sanki. Część ładunku
wzięłyśmy na ple-cy, zakopując w śniegu resztę drewna i sanki, by je
nazajutrz zabrać. Na drugi dzień nie sposób było rozerwać zmarzniętych w
bloki polan, tak były scementowane lodem. Rwałyśmy je więc gołymi
ręka-mi, bez rękawic utrudniających pracę. Na polanach rozlewały się
plamy krwi. By uzyskać trochę drzewa bez chodzenia w tajgę
przystąpiłam raz do spółki z sąsiadką Rosjanką, dla której kiedyś
kopałam działkę. Miałam jej pomóc przy wyciągnięciu pni z rzeki, które w
czasie spływu znajomi drwale obiecali dostawić na oznaczone miejsce.
Dotrzymali słowa, ale zamiast pni, łatwiejszych do wyciągnięcia i
piłowania, ze zgrozą zobaczyłam kilkumetrowej długości i bardzo grube
okorowane drzewo-bal! Do dzisiaj nie potrafię sobie uprzytomnić, jak
żeśmy go obie, słabe kobiety, zdołały wyciągnąć na brzeg, przepiłować, a
już sprawą nie do pojęcia było to, że „zarobioną” przez siebie
odpiłowaną kłodę doniosłam do domu. Pamiętam tyle, że niosąc zataczałam
się i kiedy zrzuciłam ciężar przed wejściem do domu – moje
współmieszkanki zamarły i stojąc nad drewnianym balem debatowały nad
moim zaparciem się i szczęściem, bo przecież mogło się wszystko skończyć
tragicznie. Praca – zarobki S Y B E R I A
Pracowałam z przerwami, wywołanymi przez losowe przypadki. • Lato 1941 – bez pracy, • Jesień 1941 r. – praca w tartaku, • Zima 1941 – do lata 1942: choroba dziecka, zapomoga Męża Zaufania, • Jesień 1942 r. – do marca 1943 – polskie przedszkole, • Maj – lipiec 1943 r. – rosyjskie przedszkole, • Sierpień – 15 grudnia 1943 r. – fabryka konserw, • 15 grudzień 1943 r. 31 maj 1944 r. – polska szkoła w Kołpaszewie.
Ile zarabiałam? Najwyższe osiągnięte wynagrodzenie gdzieś odnotowane –
115 rbl. – na tartaku, w Togurze w 1941 r. Późniejsze wynagrodzenia w
przedszkolu, szkole – nie pamiętam. Zapomoga udzielona przez Męża
Zaufania – 100 rbl. miesięcznie.;br: Na tartaku w Togurze pracowałam na
tzw. dniówki, w fabryce zaś w Kołpaszewie według wyznaczonych norm.
Obliczenie wykonanej dziennie pracy robotników prowadziły „rubszczyce” –
„uczotczyce”. Rachmistrzyniami w czasie wojny były tylko kobiety –
zapisywały wyniki na deskach, posługując się odpowiednimi znakami, jakby
rąbanymi. Stąd potocznie nazywane „rubszczycami”. Pracując przez
pewien czas na tartaku przy korowaniu beleczek lotniczych, wyliczanych
według dniówki, miałam okazję zobaczyć na własne oczy proces tworzenia
normy na te belki, wobec wzmożonego wojennego zapotrzebowania na nie. Oto jak ustalono normy i wyliczono akord.
Dwóch robotników ustawiało koziołki, następnych dwóch korowało ułożone
beleczki. Poprzednia dwójka zdejmowała okorowane i układała je w
sztaple. Dwie tzw. „normowszczyce” ze stoperami w ręku mierzyły i
zapisywały czas każdego ruchu. Przy korowaniu uwijały się jak w ukropie
dwie komsomołki. Widziałam, jak po zakończonej pracy obie płakały, bo je starsze robotnice bez pardonu rugały.
Na drugi dzień podano nową normę, ale gdy przystąpiliśmy do korowania –
(pracowałam z p. Krasowskim ) nie było żadnych pomocników do wyciągania
beleczek ze śniegu, układania na koziołki, zdejmowania gotowych i
przenoszenia ich na sztaple. Pracowało nas dwoje – zamiast czworga, przy
niezmienionej normie akordzie. O normach pracy w fabryce konserw
już wspomniałam, opisując moje zatrudnienie tam. Ogólnie mówiąc normy
były zwyczajowo wyśrubowane. Ceny żywności w 1944 r. „czarnorynkowe”
– dziwnym trafem zapamiętałam. Były tak niebotycznie rażące, nie na
moje możliwości finansowe, że się przez dysproporcję jakoś utrwaliły.
Czy do uwierzenia? Mała miseczka ziemniaków (nie kg) – 10 rbl., jeden
litr topionego masła -–800 rbl., kg chleba – 100 rbl. Inne ceny umknęły
jednak pamięci. Byłam w straszliwej nędzy, dorabiałam jak mogłam i
sprzedawałam co tylko mogłam – z przywiezionego letniego ubrania i
pościeli. Nie było tego wiele. Ostatnią sukienkę letnią, tę rozerwaną na
sobie w wagonie, gdy musiałam karmić dziecko, sprzedałam przed
Wielkanocą 1944 r. Ile wzięłam? Chyba grosze. Zapamiętałam tylko 15 rbl.
za pierwszą sprzedaną rzecz (poduszkę). Ostatnią i jedyną cenną
rzecz – złotą obrączkę – wymieniłam nawet dość korzystnie w 1943 r. na
żywność: jeden litr oleju, mąkę i fasolę. Ile kg – nie pamiętam. Nie samym chlebem człowiek żyje
Walka o byt nie przesłaniała sprawy zachowania ducha polskiego, obrony
przed wynarodowieniem. Dzięki naszemu wspólnemu wysiłkowi udało się
nauczyć malutkie dziecko mówić i myśleć po polsku przy równolegle
przecież przyswajanym w żłobku języku rosyjskim. Synek jakoś długo
kazał czekać na swoje pierwsze słowo, ale czy nad miarę długo? Ulotna
pamięć nie pozwala dziś na dokładne określenie wielu spraw. Wydaje się,
że dziecko osaczone dwoma różnymi językami, musiało się na swój sposób
mobilizować do ich przyswojenia. Niosę synka ze żłobka i na drodze,
biegnącej przez rozległe pole, widzę w dali psa. Zbyszek wyciąga
paluszek i niespodziewanie oznajmia „sabaka”!! Trudno opisać moje
wrażenie, pierwsze słowo dziecka po rosyjsku! Podobnie i moje
współtowarzyszki zareagowały. Zaczęło się więc uparte nauczanie dziecka
języka polskiego. Ile to było płaczu małego! Wyciąga synek paluszek w
stronę nędznego płomyczka, unoszącego się nad buteleczką z naftą,
udającą lampkę, przez nas nazwaną „kopciłką” i mówi: „agoń” my zaś
gorliwie: Zbyszku, po polsku: ogień, ogień! Dziecko nie rozumie,
czerwieni się i z krzykiem powtarza „agoń”. Tulimy, całujemy i od nowa:
po polsku ogień. Przy każ-dym pojawiającym się rosyjskim słowie u
dziecka – np. „sztany” – my wmawiamy mu, że to są spodnie, spodenki itd.
te same sceny, opór. Wreszcie udaje się! Zbyszek mówi po polsku i
równocześnie po rosyjsku. Trzyletni dzieciak osiąga nawet swoiste
mistrzostwo. Opowiadała mi Lena Kowalczykówna pracująca w żłobku w
sowchozie, w stepach (1944/1945 r.) jak się świetnie bawią Zbyszkiem,
wypróbowując jego znajomość polskiego i rosyjskiego. Przyznała, że Polka
prosiła małego (po polsku), by przekazał jakąś sprawę niani Rosjance.
Prośbę wyrażoną po polsku przekazywał bezbłędnie w języku rosyjskim i
wracając do niani Polki z rosyjską odpowiedzią przekazywał ją równie
bezbłędnie po polsku. Nie było to łatwe, sukces udało się zdobyć
tylko dzięki zbiorowemu wysiłkowi. Nie mogę się chwalić swoim wysiłkiem,
gdyż w paru wypadkach samotnie mieszkające matki Polki, bez bliższego
kontaktu z polskim środowiskiem, nie zdołały nauczyć swoich dzieci
polskiego. Szczęściem – wypadki pojedyncze. Drążąc wspomnienia ulegam
sentymentom i do relacjonowanych istotnych spraw dopisuję zapamiętane
historyjki. Wypadło z pamięci wiele zdarzeń dot. nazwisk, zarobków, cen i
przeżyć. Nie udał mi się pełny i uporządkowany przekaz, więc notuję i
uzupełniam ważnymi dla mnie fragmentami życia na Syberii. Jeszcze o tajdze. Potężna,
groźna tajga i wielka mogiła ludzkich istnień – w opowieściach sąsiadów
Rosjan nazywana – o dziwo – „Tajga Matuszka”. W potocznym ich języku
często uderzała jakaś nutka poezji. Oto urywek opowiadania, mieszkającej
naprzeciw nas w Kołpaszewie starszej pani Grigoriewnej. – „Gdy Was
przywieźli, to: „jagodki i cwietoczki” – żyjecie w chatach, a nas
wyrzucili nad strumieniem i odjechali. Dokąd mogliśmy uciekać? Nad nami
tylko szumiała „Tajga Matuszka ”. Zjedzono zapasy, korę z drzew, padłe
konie, umierano – ale też gołymi rękami ryto ziemię, budowano szałasy, i
tak szły lata...” Miłe były zwroty starszych osób – np. „Gołuboczka,
miłoczka” itp., nawet w kolejkach przed sklepem starsze osoby podobnie
się zwracały. A oto moje przygody w tajdze
1. Od szkorbutu ratowała „kołba”, leśny czosnek, rosnący w tajdze.
Liście jej przypominały naszą konwalię. Ale tylko wtajemniczeni znali
miejsca, gdzie ją można było znaleźć. Nie stać nas było na kupowanie
„kołby” na rynku, trzeba się więc zabrać samym do dzieła. Przyrzekła nam
pomóc są-siadka Bielajewa, ale pod warunkiem, że po dołączeniu do
grupy, nie przyznamy się do znajomości z nią. Ona nie zna miejsc
„kołby”, grupę zaś ma prowadzić „Pietrowna”, nie dopuszczająca obcych.
Będą przechodzić jutro o 5-tej rano koło nas – musimy uważać. Mogłam
pójść w tym dniu tylko sama i jakoś się udało, przyniosłam uzbieraną
„kołbę”, ale z całej wyprawy zapamiętałam tylko, którędy wchodziło się w
tajgę, po pewnym bowiem czasie „Pietrowna” zniknęła, zostawiając nas
przy nie najgorszym wprawdzie „poletku”, cóż jednak, bez przewodnika!! Stoimy
zbite w gromadę, bezradne, któraś zaczyna popłakiwać, jednak
szczęśliwie znajduje się przytomna młoda dziewczyna i obejmuje
przewodnictwo. Ostro ucisza popłakującą, nakazuje wszystkim bezwzględną
ciszę, dość długo stoi skupiona, my nabożnie w nią wpatrzone. Wreszcie
uważnie rozgląda się dookoła i już wie! Wyprowadziła nas!
2. Nie
skończyło się na jednej wyprawie, gdyż Jadwiga Poczobutowa, –
współlokatorka, i zaprzyjaźniona starsza pani Agata Kowalczyk – po
prostu zapaliły się do powtórzenia sztuki przy moim udziale. Gorąco
przekonywały, że obie właściwie w lesie wychowane, orientują się
doskonale po słońcu, mchu itd. – ja mam tylko pokazać, którędy się
wchodzi. Wyszłyśmy we trzy, trafiłyśmy na to szczególne wejście i
poletka, ale słabiutkie, idziemy więc dalej i dalej. Tajga coraz
groźniejsza, zwarte drzewa, mamy jakiś plon, szkoda, że niewiele, ale
czas wracać. Jesteśmy zmęczone, pogryzione przez krążące chmarami
„moszki” i komary, ale obie znawczynie lasu, oglądając nieustannie mchy,
drzewa i słońce – nie znajdują powrotnej drogi. Brniemy w coraz
groźniejszy gąszcz – i nagle słyszymy: „Wy kuda?” Odpowiadamy – domoj. Szybko
się wyjaśnia – zbłądziłyśmy! ale szczęśliwie trafiłyśmy w takie
miejsce, gdzie jest najbujniejsza „kołba” i to miejsce zna tylko ten
jeden dziadek z wnukiem. Jesteśmy niedaleko jego wsi „Czugunka” 12 km od
Kołpaszewa. Dziadek naurągał nam od niemądrych i kazał natychmiast
klękać, modlić się, dziękować Bogu za ratunek. Pomogłyśmy dziadkowi
przyśpieszyć „żniwa” i same pięknie uzupełniłyśmy swoją zdobycz. Idziemy
już spokojnie, po drodze odpoczywamy na zwalonym pniu i tu dziadek
widzi na mojej ręce złotą obrączkę. „Patrz, jaka to pani, w złotych
kolcach chodzi do lasu. Pokaż się, jak wyglądasz?” Podniósł mi siatkę
ochronną i śmiejąc się: „och, jaka krasawica” stoczył się z pnia. Czułam
się urażona, ale dziadek spoważniał i powiedział, że w domu obejrzę
twarz w lustrze i zobaczę, co mi się zrobiło. Prawda, sama sobie nie
wierzyłam, że to ja, tak byłam spuchnięta i pokąsana. Do domu wróciłyśmy
o dziewiątej wieczorem, gdzie już wszyscy skręcali się z niepokoju. W
tajdze nadal panuje niedźwiedź, znane były wypadki zaginięcia śmiałków.
Gorąco dziękowałyśmy Bogu za uratowanie, wyznając też niezgłębioną
swoją naiwność, właściwie głupotę.
3. W tajdze zbierano też
jagody, ale takiej wyprawy nie podejmowałyśmy – nie na nasze siły i
możliwości ( czas!). Skusiła nas tylko raz chęć zebrania jagód rosnących
na krzakach stosunkowo blisko domu i łatwych do zbierania, bez żmudnego
schylania się po nie. Wyszłyśmy odważnie we dwie: ja i p. Słomińska,
ale dość szybko się wycofałyśmy – tak nas gubiła nieznajomość gatunków
jagód, niepodobnych do naszych. Przy tym bałyśmy się zagłębiania w
tajgę. Trudno, trzeba już było wysupłać grosza, (ile? tego nie
pamiętam), by dziecku czasem zanieść szklankę jagód. Nie zapomnę pewnego
obrazka, związanego z jagodami. Oto, wychodzimy z fabryki, babka
sprzedaje jagody, kupuję i chowam do torby. Młoda Rosjanka, koleżanka
też kupuje i pyta, dlaczego nie jem jagód? Mówię – „są dla dziecka”,
wówczas ona gwałtownie wpycha mi swoje jagody i kiedy się bronię przed
tym, wręcz prosi: „Ona nie ma nikogo, komu by mogła zanieść jagody, więc
niech moje dziecko dostanie trochę jagód”. Widzę jej miłą, szczerą
twarz!
4. Próbowaliśmy grzybów, ale bez odrobiny tłuszczu –
do niczego! Młodzież męska gorliwie zbierała w tajdze całe wory
orzeszków cedrowych. To był prawdziwie dobry interes, ale też
wyszarpujący z ludzi wszystkie siły i niebezpieczny Trzeba się było
wspinać bardzo wysoko, po gładkich cedrowych pniach. Nasz jedyny chłopak
– syn Marii Monkiewiczowej – zebrał po dłuższej wyprawie spory worek
orzeszków, ale trzeba go było widzieć obdartego i usmolonego, gdyż cedry
straszliwie smołowały.
5. Opowiadając o tajdze nie można
pominąć plag pluskiew. Tam się mówiło: „narymskie kłopy”. Widziałam na
własne oczy piłowane drewno z pokładami pluskiew: były to polana pichty,
tamtejszy, nieco gorszy gatunek sosny. Żywe pluskwy z tajgi obsiadały
wnętrza domów. Przeżyłam raz napad roju pluskiew. Czuwałam nad kołyską
chorego dziecka, polarna noc, ciągle widno, ale gdzieś po północy krótka
szarówka – przecieram oczy – coś się dzieje. Boże! Cała kołyska pełna
pluskiew!!! Dały się jakoś usunąć, ale wrażenie nie do zatarcia. Dookoła
drewno, drewno, bale przetkane lnem, pakułami, podłoga i „meble” –
prymitywne nary, siedziska z ledwie ociosanych pni zewsząd co rusz
pojawiają się pluskwy, narymskie kłopy. 9. Z Narymskiej Tajgi w stepy Północnego Kaukazu (31 maj 1944 r. – czerwiec 1945 r.). Osiedlenie w sowchozie.
Odjazd nastąpił dokładnie 31 maja 1944 r., co potwierdza wydane w dniu
wyjazdu posiadane dotąd zaświadczenie z pracy. Na miejsce do bazy
Sowchozowej na stacji Diwnoje przybyliśmy 2 lipca 1941 r., stamtąd
rozwieziono nas do poszczególnych numerowanych sowchozów. Trafiłam do Nr
107, pozostali z Kołpaszewa – do 104 i 108. Nie pamiętam, kto,
kiedy i jak organizował nasze przesiedlenie. Ogólnie wiedzieliśmy, że
Związek Patriotów Polskich, ale delegata z Tomska w Kołpaszewie nie
widzieliśmy. Utworzenie Szkoły Polskiej w Kołpaszewie naszym zdaniem
również zawdzięczaliśmy ZPP, jakkolwiek i wówczas nikt się konkretnie
stamtąd nie ujawnił. Co pamiętam z akcji naszego przesiedlenia? Pracowałam
z kolegą – Piotrem Słomińskim przy ewidencji Polaków z rejonu
kołpaszowskiego, tj. z miasta i przyległych posiołków. Kto nas
angażował, uzgodnił zadanie do wykonania, kto kontrolował? Opierając
się na ewidencji NKWD zdołaliśmy sporządzić wykaz, obejmujący – jak mi
tkwi w pa-mięci – 450 osób ogółem. Niczego nie przeoczyliśmy. Pracę tą
musieliśmy wykonać z odpowiednim wyprzedzeniem, może luty lub marzec, bo
pamiętam późne powroty do domu w ciemnościach i przenikliwym zimnie.
Sporządzono spisy i rozpoczęło się oczekiwanie, długie, połączone z
dręczącą obawą, że niczego się nie doczekamy. Wreszcie zaczęło się
wydawanie produktów na drogę, ale jakoś tuż przed odjazdem: chleb, mąkę i
smalec. Jak dużo, po ile? Tak nas to wszystko oszołomiło, że szczegóły
uszły pamięci, ale chyba dość sporo, bo udało się wypróbować wszystkiego
jeszcze na miejscu i w drodze pożywić się. Wprawdzie, byliśmy wprawieni
do racjonowania zdobywanej żywności, więc na obżarstwo z pewnością nikt
sobie nie pozwolił. Odpłynęliśmy statkiem do Nowosybirska, gdzie po
odbyciu kwarantanny i kąpielach (ile dni?) swobodnie rozmieszczeni w
towarowych co prawda wagonach, lecz bez krat i z otwartymi drzwiami.
Wypada też dodać, że kwarantannę przebyliśmy w znośnych zupełnie
warunkach. Olbrzymi, przestronny barak, każdy dostał własne łóżko z
pościelą. Czy zastosowano odwszanie? Nie pamiętam. W czasie
odbywanej w Nowosybirsku kwarantanny zetknęliśmy się z dużą grupą ludzi o
mongolskich rysach, lecz wyraźnie odbijających w typie od miejscowych.
Okazało się, że są to wysiedleńcy (zesłańcy) ze zlikwidowanej na rozkaz
Stalina Autonomicznej Republiki Kałmuckiej – za przejście na stronę
niemiecką i właśnie Polacy mają zasiedlić opustoszały rejon. Trudno,
przykro, innego wyjścia nie mamy, jedziemy w niewiadome. Pociąg
zatrzymywał się na większych stacjach, parokrotnie nawet wydano nam
gorącą zupę (w wiadrach) i na dłuższych postojach umożliwiano
przygotowanie posiłku z posiadanych zapasów – mąka, smalec.
Wysypywali się wszyscy, by wyprostować nogi, zaopatrzyć się w wodę i
usmażyć placki, czy ugotować zupę, a niestety wymagało to co niemiara
czynności. Przykład: smażenie! Do fartucha kładło się: miskę z ciastem,
garnuszek ze smalcem, patelnię, łyżkę, miskę na gotowe placki, drewienka
na ogień, zapałki, dwie cegły na zmontowanie czegoś na kształt kuchni
polowej. Nie mogłam nikomu zaproponować spółki, bo każda rodzina,
rozdzielając między swoich członków poszczególne zadania, szybciej
uzyskiwała gorący posiłek, bez kłopotliwych rozliczeń ze wspólnikiem.
Jedyną ulgą, jaką miałam, to zwolnienie mnie z opieki nad dzieckiem, bo
ledwie się pociąg zatrzymywał, porywali mi Zbyszka na ręce 15-letni
chłopcy i spacerowali z nim wzdłuż torów. Smażąc placki, podnosiłam co
chwila oczy, by sprawdzić semafor, gdyż nigdy nie było wiadomo, jak
długo będzie stał pociąg. Patrzyłam przy tym na pamiętny do dzisiaj
obrazek: na tle czerwonych wago-nów towarowych widzę grupę młodziutkich
przyjaciół noszących malucha, widzę jego blond łepetynę i kolorową
figurkę. Dziecko miało wiele pięknych ubranek, ale było bose, gdyż nie
dochodziły trans-porty z dziecięcymi butkami, a ubranek było nadto, bo
niewiele było wśród nas maluchów i stąd synek stał się bosonogim
książątkiem. Wracam do smażenia: zapala się zielone światło.
Gwałtownie wrzucam do fartucha wszystkie rzeczy, chociaż wszystkie
gorące aż parzą, i rozdygotana ładuję się do wagonu. I znowu wraca na
pamięć opowiadanie mojej matki, która przeżywała te same historie
wracając po I wojnie światowej z ewakuacji do Polski. Jechaliśmy
przez kraj nędzy i głodu. W Czelabińsku zapamiętałam bladą wychudzoną
kobietę, kolejarkę, która prosiła nas, Polaków, o chleb. Nie skamieniały
polskie serca, podzielono się sucharami przygotowanymi na drogę z
otrzymanego przydziału. Mijaliśmy za Uralem bezkresne stratowane
pola, zrujnowane miasta i osady Tędy przeszła wojna. Pod Stalingradem, z
dala mijanym, straszyły wypalone ruiny, rozbite czołgi, samochody,
działa, widoczne niemal po horyzont. Z pamiętnej, miesięcznej
podróży, mam jeszcze w oczach swoją wyprawę po wodę na jednej ze stacji.
Kolejka czerpiących wodę niezmiernie długa, drżąca czekam jednak i
wracając z napełnionym wiadrem słyszę sygnał odjazdu. Boże! Pociąg wolno
rusza, wiadro z wodą chwytają ludzie z mijającego wagonu, ja się
chwytam poręczy następnego wagonu i udaje mi się jakoś uklęknąć na
podwieszonej ramie, po której wspinano się do wagonu. Nie udaje mi się
jednak stanąć na ramie, bo przyciśnięta kolanem spódnica uniemożliwia mi
podniesienie się i przy próbie rama ze mną jak na huśtawce, cofa się
pod wagon. Trudno mi opisać przeżytą wówczas grozę i sposób wciągnięcia
mnie do wagonu. Ostatnie zaś, równie pamiętne i groźne przeżycie, to
zaprószenie oka wywołane przez węgiel z lokomotywy, jakimś sposobem
przenikający przez nieszczelne ściany wagonu. Doszło do tak straszliwego
tropienia, że wypełniającą oczodoły skorupę, usuwało się z wielkim
trudem. Ogarniała mnie nieopisana rozpacz, gdy rano oślepła nie mogłam
otworzyć oczu. Z trudem i powoli ropienie szczęśliwie ustąpiło.
Powoli dobijamy do strefy suchych stepów, spotykamy wielbłądy.
Wyładowujemy się na stacji Diwnoje, gdzie jest baza sowchozu nr 107 i
lokujemy się przejściowo w przygotowanych namiotach. Do sowchozu mamy
110 km. I znowu luka w pamięci, nie wiem jakim środkiem dowieziono nas
na miejsce: samochodami, wielbłądami, czy wołowymi zaprzęgami?
Dziwiliśmy się wszystkiemu: pełna egzotyka – Azja!! Domy z gliny, woda
pod zamknięciem, opał – to krowie suszone placki, bezkresny step i w
pewnym miejscu przy drodze do sowchozu bieli się coś jak śnieg, a to
rozległe złoże soli. Opowiadano nam później, że po sól jeździ się wozami
i ładuje łopatami, przy czym na Ukrainie soli brakuje. Sprawdziłam
naocznie podczas podróży do kraju, że do naszego transportu na Ukrainie
przychodzili ludzie pytając o sól, a sprzedawano ją na szklanki. Parę
repatriowanych żydowskich rodzin z sowchozu nr 107 przewidziało taką
możliwość i jak mi opowiadano, wieźli na saniach wory soli na sprzedaż,
gdy nasi musieli iść piechotą. Może zresztą nie do końca marsz 110 km
piechotą pokrywał się z prawdą, ale istotną prawdą okazało się, że
przywieziono nas na miejsce po zesłanych na Syberię Kałmukach. I niemal natychmiast wystosowaliśmy jeszcze ze stacji Diwnoje do Moskwy coś w rodzaju skargi. Pamiętam to!
Zaproszono mnie do jednego z namiotów, gdzie zebrana „starszyzna” –
nestorzy, przekonała mnie do opisania przygnębiającej nas sytuacji, a
także zażalenia na przedstawiciela ZPP niezdarnie „eskortującego”
przesiedleńczy transport. Z przechowanej przeze mnie odpowiedzi
podaję skrótowo: „z listu obywatelki wieje nieuzasadniona obawa –
ewakuowaliśmy was na własną prośbę ratując od pewnej śmierci z głodu i
chłodu. A skarga na ob. Zalaję zostanie sprawdzona i do sprawy wrócimy”.
Dalszego ciągu nie było. 2 lipca 1944 roku znaleźliśmy się w
sowchozie nr 107, gdzie jeszcze przez pewien czas na ścianie Zarządu
wisiał dawny dwujęzyczny szyld z nazwą sowchozu: „Nowoje Wremia” – tj.
Nowe Czasy. Może się mylę po tylu latach, po kałmucku brzmiało to „Tiang
– zjang”. Zagubieni w dalekich stepach
Na inny sposób niż w
tajdze, lecz również trudne były warunki bytowania w suchych, bezwodnych
stepach Północnego Kaukazu, w sowchozie odległym od najbliższej stacji
ok. 110 km (nie 90 km jak początkowo liczyliśmy) . Stacja Diwnoje –
końcowa. Pociągi odchodziły tylko do Stawropola i tylko stamtąd
przybywały, dwa czy trzy razy w tygodniu (dokładnie nie pamiętam), a
jeździły przy tym zdumiewająco wolno. Widziałam jadąc zimą do
Stawropola, jak młodzi pasażerowie rano wyskakiwali z pociągu, by umyć
się trochę śniegiem. Samochód stanowił wówczas bardzo rzadką okazję,
pochodzące z demobilu wyeksploatowane wojskowe stuckbakery
(amerykańskie) nader często się psuły. Sama przeżyłam taką sytuację, gdy
pod unieruchomionym wozem, ociekając deszczem, musieliśmy odczekać
zanim pomocnik kierowcy doszedł pieszo do bazy – 25 km i wrócił po nas
traktorem. Jeżdżono zaprzęgami wołowymi i wielbłądzimi – trzy dni w
jedną stronę, w połowie drogi sowchoz miał zagrodę, tzn. „priwał”, gdzie
znajdował się pewien zapas karmy, wody i opału. Lichą lepiankę otaczało
silne ogrodzenie z wielbłądziej karmy: straszliwie kolczastych gałęzi,
stanowiących „rarytas” dla tych zwierząt. W jednej z takich wypraw sama
brałam udział. Pani Maria Pokryszko i ja powoziłyśmy jednym zaprzęgiem,
drugim zaś p. Jerzy Chwastowski i Oskar Orbach. Było to ciężkie
doświadczenie. Stepowe budownictwo: głęboko zapadły mi w pamięci
domy, ściany i podłogi wylepione z gliny i krowiego nawozu. Całość długo
deptano nogami i formowano cegły, luźną zaś masę wykorzystywano jako
„lepiszcze” do naprawy podłóg (klepiska) i pieców. Dobre gospodynie,
skrzętnie co sobotę wymazywały wydeptaną podłogę i przepalony piec, lecz
ulatniająca się woń psuła radość z dokonanej pracy. Innego wyjścia
jednak nie było! Dotkliwy brak wody! Wodę zamykano w specjalnych
zbiornikach (deszczówkę, natomiast wodę pobieraną z odkrytych
naturalnych, jakże rzadkich zbiorników, np. z glinianki w naszym
sowchozie, należało długo gotować i filtrować, gdyż była pełna
najróżniejszych żyjątek widocznych gołym okiem. Jako opał
wykorzystywało się suche burzany, albo suszone krowie „placki”.
Niestety, ugotowanie czegokolwiek wymagało sporo zachodu. Przy piecu
kuchennym leżała góra burzanu, często nieznośnie kłującego, z czego
należało skręcać zwarte „peta” i jak najdalej wsuwać do paleniska, by
nie wypadły na podłogę. W rezultacie miałam całe przedramię, od dłoni do
łokcia, upstrzone bliznami po zetknięciu z brzegiem gorącej ramy
paleniska. Trudno opisać trud gromadzenia błyskawicznie znikającego
opału z burzanów, i trud zdobywania krowiego nawozu koniecznego do
wylepiania wyboistych podłóg. Mieszkałyśmy w centrali sowchozu, stada
zaś bydła wypasano w odległych fermach i stamtąd czasami udało się
ściągnąć trochę suchego nawozu, potem usilnie przerabianego na potrzebę
„lepiszcza”. Jeszcze krótko o stepowym klimacie: słońce, wichry, susza, roślinność
Latem ścina z nóg słońce, bez sjesty nie sposób dojść do siebie. Życie w
czasie sjesty zamierało, wszystko padało bez sił w zaciemnionych
chatach. Drugie zaś pół roku gnębiło częstymi wichurami. Zresztą nawet
niezbyt silny wiatr tak utrudniał poruszanie się, tak że bezradnie
płaczące dziecko należało natychmiast brać na ręce. Przy silniejszych
wichrach nie należało w ogóle wychodzić. Brak opadów, ziemia spękana, po deszczu zaś rozmiękła, lgnie olbrzymimi bryłami gliny do butów uniemożliwiając poruszanie się.
Brak drzew, brak znanych nam owoców: jabłek, gruszek, śliwek, brak
jagód. itp. Ziemniaki należały do rarytasów rzadko oglądanych. Są inne
owoce ze stepowych upraw: melony, arbuzy, pomidory, słonecznik. Są też
winogrona, rosnące na tzw. „bachczach”. Ale w centrali sowchozu żadnej
„bachczy” nie widziałam, były gdzieś na odległych fermach i czasem tylko
ktoś poczęstował kawałkiem stepowego owocu. Nasi chłopcy kilka razy
sprawili nam wszystkim prawdziwe uczty, przywożąc ze stepu
„zorganizowany” worek arbuzów. Pamiętam taką ucztę: stali wszyscy wokół
stołu, o który tłukło się arbuzy, by pękały na dwie połowy. Kolejno
rozdawano te połówki i jedząc arbuza łyżką z tej jakby misy zagryzało
się czarnym, grubym chlebem. Na zimę sowchoz tworzył zapasy tych owoców, jak?
W olbrzymich, głębokich cementowych basenach kiszono wszystko, doprawdy
wszystko – nawet arbuzy! Brr! Śmierdziały potwornie i mimo to jedliśmy
je, gdy stołówka dostawała przydział. Kiszonymi arbuzami karmiono dzieci
w przedszkolu i do dziś pamiętam, jak się wstrząsałam całując buzię
synka, brzydko woniejącą kiszonym arbuzem. A przy tym, jak nieznośnie
wszystkie maluchy i nas czyściło po kiszonych „specjałach”! Ileż to razy
się zdarzyło! Biegnę po dziecko do przedszkola, a ono już stoi na
skrzyżowaniu radośnie uśmiechnięte, ale nie rusza w moim kierunku. Wiem,
stało się! Ubrudzone dziecko trzeba przetransportować do domu, dobrze
wymyć – tylko mydła brak! Tyle o kiszonych arbuzach, a co się jeszcze jadło?
Zwyczajowo
chleb wydawano w stołówce. Żadnego bowiem sklepu nie było. I w tejże
stołówce porcję wodnistej zupy. Rano odtłuszczone (spod wirówki) mleko.
Dwa czy trzy razy w ciągu roku mały ochłapek mięsa, gdy się zdarzyło, że
wilki w stepie zagryzły jakąś krowę. I chyba czasami troszkę mąki
razowej, bo jakieś kluski robiłam. Pamiętam tylko, że po przebytej przez
Zbyszka malarii dostałam pół litra oleju z gorczycy, rosnącej w stepie.
I jaka to była uczta dla małego! Rysuje mi się przed oczami taki
obrazek: rozanielona buzia dziecka, maczającego okruchy razowca w
spodeczku z olejem i zajadającego je z widocznym smakiem. Po wylizaniu
spodeczka synek – mądrala radzi mi „jak się skończy ten olej, napiszesz
podanie do dyrektora i da nam jeszcze jedną butelkę”. Zatarło mi się
w pamięci tyle spraw i szczegółów, nie potrafię np. podać wielkości
przydziału chleba, otrzymywanego wynagrodzenia i wiele, wiele innych
spraw. Nie mogło być dobrze z jedzeniem, bo na Wielkanoc 1945 r.
mechanik z warsztatu mechanicznego, Rosjanin (chyba Korolew), ofiarował
mi mały spodeczek kiszonej kapusty – nadzwyczajny rarytas w sowchozie.
Nie było dobrze z jedzeniem, jeśli przyjaciółka pracująca na fermie,
Zina Abramowiczowa, „kradła” dla mnie ziarno pszenicy! Woreczek
przechowywany był pod łóżkiem, musiałam odebrać osobiście, w sposób jak
najostrożniejszy, co się łączyło z wielką emocją. Ale jak przerabiałyśmy
do spożycia zdobyte ziarno? Nic nie pamiętam. W październiku 1944
r. dostałam pierwszą pomoc z Brześcia od rodziców; było to 100 rubli
przekazane telegraficznie. Kupiłam garnek ziemniaków – może 2 kg i litr
mleka, ale czyżby za te całe 100 rbl? Jaką drogą doszło do nawiązania kontaktu z rodziną, opowiem w innym miejscu.
Pamiętam zaś dobrze niesamowicie złą jakość chleba. Nóż raz użyty do
ukrojenia kromki chleba należało drugim nożem oczyścić z mokrego,
kleistego miękiszu. Zawieźliśmy jednego razu do Stawropola, do
Zarządu ZPP, próbki chleba, pieczonego w sowchozie. Okazało się jednak,
że we wszystkich sowchozach tylko taki mokry chleb wypiekano. Wiadomo
dlaczego. Dochodzę we wspomnieniach do... mydła i wstrząsa mną.
Przez rok pobytu w sowchozie nie widzieliśmy na oczy nawet kawałka
prawdziwego mydła. Używało się zastępcze mydło, tzn. górskie lub
tatarskie. Co to było? Górskie, to kawałek po prostu uformowanej jakoś
gliny, zawiniętej mimo to w papierek. Tatarskie zaś mydło – to osobliwe
ziele, zbierane w stepie. Przynosili je traktorzyści. Pęczkiem takiego
ziela tarło się ręce, itp. części ciała. Wytwarzaliśmy też ług, w którym
się do oporu gotowało koszule. Wszystko to jednak było bezskuteczne:
żarły nas wszystkich wszy! Trzeba je było tłuc. Dyskretnie! Raniutko się
wstawało, każdy miał swój dzień i przy oknie dokonywało się „bicia”
nieznośnych pasożytów. Reszta nas trwała w milczącym bezruchu, by nie
utrudniać procederu. Gdy dostałam się do Polskiego Domu Dziecka, na
pytanie kol. Kazika Banacha (intendenta): „co Pani dać?” – Boże! Mydła,
mydła! I dostałam, w małym glinianym garnuszku wymarzone szare mydło.
Już po pierwszym umyciu głowy zniszczone gnidy łatwo się dały usunąć z
włosów. Ulga nie do opisania.
Do pełnego obrazu mojej nędzy, muszę włączyć garstkę wspomnień o ubraniu, bieliźnie, po-ścieli i obuwiu. Dobiega
końca czwarty rok zesłania, nastaje 1945 rok – piąty tułaczy rok. Mój
dobytek nie uzupełniany nowymi pozycjami ulega całkowitemu wyniszczeniu.
Przecież to w letnim ubraniu znalazłam się z dzieckiem na Syberii.
Pomagali wprawdzie dobrzy ludzie i przez krótki czas Mąż Zaufania (z
darów) lecz w tych okrutnych czasach nie było żadnej możliwości
pełniejszego pokrycia swoich potrzeb. Jestem więc na wspomnianym
przełomie lat, obdarta i bosa, sypiam na wyrku pod podartą kołdrą, bez
bielizny pościelowej. Nie mam nic, ale nadal czuwają nade mną dobrzy
ludzie! Pani Bronisława Bazanowa miała ze sobą „główkę” od maszyny
do szycia, którą – o dziwo! -– poradził wziąć eskortujący enkawudzista. I
„główka”, odpowiednio przystosowana, była prawdziwym ratunkiem. W
sowchozie, na podstawie porozumienia z dyrekcją, p. Bazanowa wspólnie z
p. Sabiną Świtajową, moją współmieszkanką, założyły pracownię krawiecką.
Szumnie nazwana pracownia mieściła się w mieszkalnej izbie p. Broni,
tuż za naszą izbą. Pamiętam, jak zdumiewających chwytały się
sposobów, by mi ciągle coś naprawić, przerobić, czy uszyć. Dla przykładu
odtwarzam taką sztukę: z mojego płaszcza wypruły jedwabną podszewkę, z
której uszyły mi sukienkę. W miejsce wyprutej podszewki wszywają mój
stary szlafrok. Odcinają trochę materiału z dołu płaszcza i uzyskany
kawałek artystycznie wsztukują w wytarte na ramionach miejsca.
Trudno opisać cały szereg takich dokonań, dla mnie i synka, dodam tylko,
że nawet farbowały z konieczności. Dostałam np. od kogoś białe
„patentki” tj. pończochy bawełniane, jakie niegdyś nosiły dziewczynki.
Ufarbowały je panie na niebiesko, jakąś białą bluzkę na żółto –
pastylkami chininy. Jak widać trochę kolorystycznie się nosiłam. I
jeszcze jedno! Kiedy się już na amen podarła moja jedyna koszula, p.
Bronia dała mi wyciągniętą z walizki swoją ostatnią pieczołowicie
przechowywaną jedwabną halkę. I chociaż jedwab-na halka prana w ługu,
nie mogła i nie wytrzymała dłuższego prymitywnego prania – wielkoduszny,
miłosierny dar p. Broni przez dziesiątki przeżytych lat mam w ciągłej
pamięci.
Moje łóżko i pościel – śpię razem z dzieckiem. Siennik
wypchany trzciną, albo kolącymi, stepowymi chwastami. Kołdra bez
poszwy, rozdarta na środku, z trudem „ześcibolona”. Kapa samodziałowa,
dawna derka, przywieziona jeszcze z Polesia. Prześcieradła żadnego.
Spało się na tej kapie pod rozłażącą się kołdrą. Na dzień kołdrę
starannie przykrywało się kapą, w nocy służącą za prześcieradło.
Poduszki jakoś trwały, ale białe poszewki dawno się „prześniły”
zastępowane przygodnie zdobywanymi, zszywanymi resztkami. Czy to nie dno nędzy?
Trudno się wydobyć z tego dna nędzy, bo przecież w tej kategorii
mieszczą się jeszcze buty -– obuwie. Koryguję: nie mieszczą się, bo ich
oboje (ja i dziecko) właściwie nie mamy. Problem nie do załatwienia,
ciągnie się już piąty rok. Pisałam już o noszonych butach wojskowych i
kaloszach, o jakoś kleconych kapciach. Żadnej możliwości normalnego
obucia się. Próbowano parę razy mi pomóc: daremnie, ale z rozrzewnieniem
wspominam szczególnie usiłowania dwu osób. Nędza za nędzą: przy tym druga w życiu maleńkiego (3 1/2 roku) synka – ponowna ciężka choroba.
Zaczęło się w październiku 1944 r. Jest ciepło i w przerwie obiadowej
parę zmęczonych osób ułożyło się do krótkiego odpoczynku na zwiezionej
przed barakiem trzcinie. Oczywiście małego Zbyszka nie mogło przy nich
zabraknąć. Dziecko zaczęło chorować, ale nikt nie kojarzył jego stanu z
drzemką na trzcinie, z malarią. Przez dłuższy czas mieszają się stany
lepszego samopoczucia z dziwnymi dla nas złymi stanami, trudnymi do
określenia. Nie rozpoznała ich też miejscowa lekarka, a zresztą może to
była felczerka. W tym też czasie chorował drugi chłopczyk – Piotruś
Kowalczyk – w rodzinie mieszkającej przez ścianę. Czuwaliśmy i nad nim, i
gdy Piotrusiowi pogorszyło się wyraźnie, pobiegłam do lekarki o pomoc.
Wracam zmartwiona, bo lekarki nie znalazłam, a w otwartych drzwiach stoi
sąsiad, Albert Wurm i ze złością krzyczy na mnie: „zajmuje się Pani
innym dzieckiem, a własne Pani dziecko umiera”. Był to wtedy pierwszy,
dający się rozpoznać atak malarii, febryczny, który tak przeraził ludzi,
gdyż w tym samym czasie zmarł maleńki Piotruś. Miłosierny Boże! Szpital
tak daleko (100–110 km), praktycznie nieosiągalny, a tu zdarza się cud.
Wóz ciężarowy jedzie służbowo do Diwnoje, zabierając mnie z chorym
dzieckiem. Jedzie też Albert Wurm. W szpitalu zatrzymano mnie razem z
dzieckiem – podobnie jak przy dyzenterii na Syberii. Ataki występowały o
zmierzchu. Lepiej ich nie opisywać. Dość, że leżące na dużej sali
chore kobiety, swobodnie sobie pogadujące, zamierały w ciszy, gdy
dziecko zaczynało szczękać ząbkami i pojękiwać. Jednakże znaleziono
radykalny sposób na wyleczenie. Ponieważ doustnie chinina nie działała,
pani doktor (młoda, piękna kobieta, chyba Gruzinka) kazała pielęgniarce
zamówić w aptece zastrzyki z chininy i nie wychodzić z apteki, dopóki
zastrzyki nie będą gotowe. I z prawdziwym współczuciem powiedziała, że
nie można wprost patrzeć i słuchać, jak to dziecko cierpi. Zastrzyki
błyskawicznie zadziałały. Po trzech zastrzykach, przemiennie stosowanych
z przetaczaną dziecku równocześnie moją krwią – choroba ustąpiła. W szpitalu dochodzi do mnie wiadomość, że na poczcie jest depesza i pieniądze z Brześcia.
Wspominałam już wprawdzie, pisząc o wyżywieniu, że z otrzymanych 100
rubli kupiłam 2 kg ziemniaków i litr mleka. Ale to za mało, by oddać
moje wzruszenie, więc uzupełniam. Po zainstalowaniu się z dzieckiem w
sali szpitalnej, po krótkim czasie puka do okna Albert, który pomagał
mi w drodze, lecz też miał inne służbowe zadania. Wychodzę, co się
stało? Albert zaś bardzo poważnie i stanowczo oświadcza: – jeśli Pani mi
przyrzeknie, że nie będzie urządzać scen i płakać, to coś Pani powiem.
Boże! Przyrzekłam. I słyszę: na poczcie jest depesza i pieniądze z
Brześcia: 100 rubli dla Pani. Proszę wziąć przepustkę ze szpitala i
jutro odebrać. Wstrzymałem wysłanie do sowchozu. Czy trzeba piękniejszego objawienia?
Trudno, dopiszę jeszcze to, co mi po powrocie do kraju opowiadała Mama.
22 lipca 1944 r. Brześć zostaje przez Armię Sowiecką odbity i wszyscy
spodziewają się od nas z Rosji wiadomości, a tu ciągle nic. I mama,
wiedziona jakimś przeczuciem, umówiła Ciocię Jankę, dawną pracownicę
poczty (przy tym i jej nieżyjący mąż był na tej poczcie kierownikiem
któregoś działu), by korzystając z przyjaznej zażyłości z tą placówką,
poprosiła o wgląd do niedoręczonej poczty. Dom Cioci w czasie wojny
został spalony, więc może korespondencja do Niej tam trafiła. I miała
moja mama rację: odnaleziono mój list! Właściwie kartę pocztową, które
niemal codziennie od lipca pisałam na wszystkie zapamiętane adresy w
Brześciu, do rodziny i znajomych. Dotarł tylko jeden, jedyny list, który
wyczuło matczyne serce. Szczęśliwie nawiązuję kontakt z rodziną,
ale wracam do ciągle odkładanej części relacji: do pracy w sowchozie, do
pracy z polską młodzieżą. Praca ta, pod nawałem innych wspomnień ciągle
odkładana, nie mniej warta jest opowieści. W okresie
lipiec–sierpień 1944 r. pracowałam w kancelarii sowchozu, gdzie do
zawrotu głowy całe dnie ręcznie przepisywałam zarządzenia dyrektora
sowchozu dla kierowników farm. Było ich sześć! Dyrektor wpisywał do
wielkiej księgi własnoręcznie szczegółowe, ba, obszerne, drobiazgowe
zarządzenia, ja sześć razy je przepisywałam na gazetowym papierze (kalki
nie było) – w poprzek dru-ku, atramentem z sadzy. Od września
zaczęła się praca w rosyjskiej szkole. Dostałam drugą klasę. Zespół
nauczycieli – Rosjanie, przyjaźnie usposobieni do mnie, do Polaków
ogólnie. Zresztą i pozostali mieszkańcy centrali sowchozu traktowali nas
przyjaźnie, nawet z wyraźnym uznaniem jakby naszej wyższości nad nimi.
Może dla ludzi zagubionych w bezkresnych stepach stanowiliśmy po prostu
egzotykę? Albo ludzie pogrążeni w beznadziei bytu, duszeni sowietyzmem,
dojrzeli w nas prawdę o świecie? Nie zamierzam się chwalić, gdy istotnymi przykładami uzasadnię zdobytą przez Polaków życzliwość i uznanie.
Muszę zacząć od siebie. Nie byłam zawodową nauczycielką i powodowana
ambicją „nie dać się zapędzić w kozi róg” jak na Syberii w przedszkolu –
pokażę, co Polka potrafi. Wypracowywałam perfekcyjne konspekty
lekcyjne. Uzyskałam pełny kontakt z klasą, a przez to i z rodzicami,
przy tym prawdziwe gratulacje po zwizytowanych dwóch lekcjach i
pochwalną opinię po generalnej wizytacji szkoły przez rejonowe władze
oświatowe. Na zwołanym zebraniu nauczycieli władz sowchozu i rodziców,
wizytatorzy publicznie dokonali oceny wszystkich nauczycieli,
bezlitośnie łając niektórych. Nie wiem, jak mogła później pracować stara
nauczycielka botaniki, której zarzucono zawężanie nauki do stron
podręcznika. Drugiej zaś słabe postępy uczniów i naganne nieopanowanie
nauczycielki wobec uczniów, źle odpowiadających – „oczami wprost
zabijała”. I tu podano mnie, jako przykład prawidłowego zachowania, gdy
dziecko potknęło się z odpowiedzią. Na koniec roku szkolnego zostałam
przewodniczącą Komisji Egzaminacyjnej. Siedmioklasową szkołę kończyła
duża grupa dzieci, w tym parę polskich, świetnie sobie radzących, m.in.
Tereska Kowalczykówna (osiadła także w Łodzi – po mężu Pfeiffer, zmarła w
2002 r.). Szkoła sowchozowa była umiejscowiona w centralnej
siedzibie i zamiejscowi uczniowie z sześciu rozproszonych w stepie ferm
mieszkali w internacie, pod kontrolą kolejno wyznaczanych nauczycieli.
Ściskało mi się serce na widok ubogiego i smutnego bytowania dzieciaków w
internacie, wzruszała ich samodzielność i zaradność. Polskie dzieci
uczęszczały do rosyjskiej szkoły, ale po lekcjach (i po przerwie
obiadowej) przy-chodziły na dodatkowe, polskie lekcje. Śmiało twierdzę:
dzieci garnęły się do tych lekcji. Nauka języka polskiego, historii i
geografii – podawana z braku czasu skrótowo – wiązała nas wszystkich,
przyciągając nawet młodzież pozaszkolną. Polskie przewodnictwo w kulturze i rozrywce
Nasza młodzież i dzieci zabłysnęły w paru imprezach artystycznych w
sowchozowym klubie. Były to okolicznościowe składanki: śpiew,
deklamacje, skecze – organizowane z okazji większych rocznic. Musieliśmy
tylko skrzętnie omijać nakazywane przez Zarząd Krajowy ZPP w Stawropolu
sowieckie rocznice. Np. w zorganizowanej akademii w rocznicę powstania
Armii Czerwonej włączyliśmy przypadającą za jakiś czas rocznicę
ogłoszenia Uniwersału Połanieckiego. Chytrze ominęliśmy „Czerwoną”,
dając trochę rzewny wstęp, oparty na pieśni historycznej, polskiej, o
ułanie, walce, koniku – nie określając narodowości walczących stron.
Potem śmiało o Kościuszce. Polskie występy ściągały widzów z
najodleglejszej nawet szóstej fermy (20 km od centrali!), długo je
wspominano: „wot, mołodcy Polaki!” i oczekiwano dalszych. Pamiętam taki
obrazek: w stołówce nad miską smętnej zupy siedzi zmęczony, spracowany
traktorzysta i narzekając na życie, mówi głośno: – „oj, niechby wreszcie
Polacy coś zrobili w klubie”. Miło mi, że to samo podkreśliła w
swoich wspomnieniach p.t. „Byłam zesłana” Teresa Kowalczyk (po mężu
Pfeiffer), przypisując mi przywódczą rolę. Znalazła się także w Łodzi,
śpiewała w chórze Sybiraków i tu zmarła. Po moim wyjeździe do Ipatowa
jej siostra Helena została przewodniczącą miejscowego Koła ZPP. Matka
ich, pani Agata, i obie siostry spoczywają w rodzinnym grobie na
cmentarzu na Dołach w Łodzi. Na nagrobnych tablicach mają wyryte:
„SYBIRACZKA”. Wracając do sprawy polskiego przewodnictwa muszę
przywołać pamiętny przypadek, gdy grupa komsomolców zrezygnowała z
przygotowywanego przez siebie spektaklu dla uczczenia święta 1 Maja.
Ustąpiono nam placu! Myśmy równocześnie przygotowywali uroczysty występ
na 3 Maja! Wówczas sekretarz partii prosił nas, Polaków, byśmy swój
występ przesunęli na ich termin. Krakowskim targiem stanęło, że Polacy
wystąpią w neutralnym terminie 2 Maja! A co więcej, tenże sekretarz
uprosił nas o powtórzenie uroczystego polskiego występu dla uczczenia
ogłoszonego właśnie zwycięstwa nad Niemcami, zakończenia wojny. Trudno
zrozumieć co komsomolców sparaliżowało aż do tego stopnia, że nie
ożywiła ich radość zwycięstwa. Dla pełniejszego obrazu polskiej
przewagi: kompetencji, zdolności zawodowych, wypada mi dodać pamiętne
„złote rączki” naszych dwóch mechaników w warsztacie samochodowym:
starszego pana Nowickiego (z Poznania) i przyuczonego przez niego
młodego człowieka Gienka Bieleckiego. Pracowicie dorabiali różne części i
naprawiali zdezelowane traktory, utrzymywali w ruchu wozy ciężarowe z
demobilu np. studebakery. Wszyscyśmy podziwiali wytrzymałość i
mistrzostwo mechaników. Dwaj Polacy, prawda, jeszcze i Rosjanin Korolew,
dźwigali ciężar gospodarki sowchozu, w warunkach permanentnego braku
wszystkiego. Zdaję sobie sprawę, że moja piękna opinia opiera się na
rozpoznaniu stosunkowo niewielkiej grupy Polaków (z centralnej siedziby
i najbliższej fermy nr 1), ale nie pamiętam, by kiedykolwiek w polskim
środowisku zdarzyło się coś nagannego. Byliśmy wszyscy skupieni w
szczelnie zasiedlonych barakach; poszczególnych sąsiadów oddzielały
tylko cienkie ścianki, jednak nigdy nie doszło do jakichkolwiek starć.
Nigdy też na wzajemnych stosunkach w naszej grupie nie zaciążyły różnice
wyznaniowe. Pamiętam też cudzą – sowiecką biedę. Do gorzkich
wspomnień ze stepowego sowchozu wciskają mi się też obrazki życia
sowieckiego społeczeństwa. Oto dwie młode nauczycielki: dyrektorka
szkoły w sowchozie, rusycystka, nie pamiętam imienia, oraz matematyczka
(tę wyjątkowo pamiętam: Lidia Fiodorowna), obie z wyższym
wykształceniem, opowiadały mi o latach nauki, warunkach mieszkaniowych,
itd. Nie muszę przytaczać tych opowieści, bo jedno tylko ich szczere
wyznanie mówi o wszystkim. Oto, mając trochę wolnego czasu w dzień,
tzw. „wychodnoj” one sobie nawzajem i s k a ł y głowy! Jestem
mimowolnym świadkiem wręczenia kobiecie zawiadomienia o śmierci męża,
który zginął na froncie. Po wykrzyczeniu i rozpaczliwym wypłakaniu bólu,
wyciszona wdowa żali się: „co teraz zrobię, jak dam radę, będzie towar,
a ja w kolejkę sama nie pójdę” itd. Tu dodam, że kobieta mieszkała w
jednym z szałasów, których spore skupisko istniało w centrali sowchozu,
wstydliwie wypchnięte w dalszy kąt. A gliny, stepowego budulca – dookoła
w bród.
W Rosji żywa jest ciągle pamięć o klęsce głodu na
Ukrainie, o tysiącach ludzi zmarłych śmiercią głodową. Pracowałam w
kancelarii sowchozu z dwiema młodymi dziewczynami, księgowymi, Niną i
Katią. Trudno było słuchać ich wspomnień. Obie straciły wtedy rodziców. Z
nimi wiąże mi się jedno, z głęboko mi tkwiących w pamięci, zdarzeń.
Opowiem je. Wypędzono raz całą centralę sowchozu, tzw. aktyw,
administrację i nauczycieli (wtedy pracowałam już w szkole) na nocny
omłot zżętej pszenicy, zostawionej w stepie. Z olbrzymich stogów
wysokości piętrowego domu należało wyszarpywać widłami pszenicę i toczyć
na taśmę do kombajnu. Pracować miałam z Niną i Katią. Dziewczyny, bez
najmniejszego wysiłku operując widłami, toczyły potężne kule pszenicy. A
ja!? Jakbym się nie wysilała i przykładała, potrafiłam w pocie czoła i z
najwyższym trudem wyrwać za każdym razem kilka słomek! Po krótkim
czasie, bez żadnej z mojej strony prośby, nie wydziwiając nade mną,
kazały mi zjechać po słomie w dół, dobrze się zamaskować i o niczym już
nie myśleć. Same wykonały pracę przeznaczoną dla trójki, nigdy tego nie
wypominając.
Kończę pobyt w sowchozie – znajduję pracę w Polskim
Domu Dziecka w Ipatowie. U synka zaczęły się pojawiać objawy szkorbutu,
nazywanego tutaj pelagrą. Z dziąseł sączyło się, skóra na klatce
piersiowej zrobiła się szorstka, jak tarka. Trzeba było szukać
ratunku tam, gdzie były znośniejsze warunki bytowania, możność zakupu na
rynku kołchozowym. ZPP w Stawropolu pomógł mi w przeniesieniu się do
Ipatowa.
10. POLSKI DOM DZIECKA Ipatowo – stacja Winodielnaja, Stawropolski Kraj (lipiec 1945 – luty 1946 r.)
Nie mogę sobie przypomnieć żadnego szczegółu przeprawy z odległego
sowchozu do stacji Diwnoje i dalej do stacji Winodielnaja-Ipatowo,
najeżonej z pewnością wieloma trudnościami tamtych czasów i możliwości.
W Domu Dziecka było 220 sierot polskich, pozbieranych z terytorium
Archangielska w 1944 r. Dom (budynek poszkolny), jak na stepowe warunki
zaskakująco wielki, wysoki (jednopiętrowy), lśni w słońcu szybami dużych
okien, szkoda tylko, że części tych szyb brakowało i zimą, z braku
szkła zasłaniało się otwory kawałkiem starego koca. W Domu Dziecka
funkcjonowała 7-klasowa polska szkoła. Wśród zachowanych pamiątek mam
fragment sprawozdania napisanego na konturowej mapce, dzięki czemu mogę
podać trochę dokładnych danych, np.: • zajęcia szkolne w 1944 r. zaczęły się z opóźnieniem: – w kl. I –V 20 września, w kl. V–VII 20 października, – powód: dzieci pracowały w okolicznych kołchozach. • lekcje odbywały się w systemie dwu-zmianowym: – 1 zmiana: klasy III A, IV, V, VI, VII, – 2 zmiana: klasy I, II A, II B.
Dzięki też przechowanemu sprawozdaniu odtworzyła mi się prawie cała
lista nauczycieli, bez trzech nazwisk nie dających się odcyfrować. W
Łodzi mieszka dwoje dawnych wychowanków: Sabina Śmietanko i Kazimierz
Zapałowicz, lecz i oni nie potrafią uzupełnić luk. Wymieniam nazwiska
nauczycieli, nie z obowiązku kronikarskiego, lecz z chęci spóźnionego
podziękowania wszystkim za prawdziwie harmonijną i życzliwą współpracę. –
Jakub Gises, dyrektor Domu Dziecka, Bojanowska, Rabcewicz, Witakowa,
Dawidowicz, Drabek, Szwellengrebel, Roszko, Nowodworska, Szewczenko. Pamiętam
także wychowawców: Maria Żelaźnicka, Alina Janowska, Leon Potocki,
Szymon Reźnicki i Albert Wurm. I uzupełniając zapamiętaną strukturę
funkcjonowania Domu podaję dwie pracownie: szewska, prowadzona przez p.
Naumowicza i krawiecka, ale nazwiska prowadzącej osoby nikt z nas nie
pamięta. Pracowali najstarsi wychowankowie. Kuchnię prowadziła p.
Wiśniewska, pralnia – również nie pamiętam. Magazynier-intendent w
jednej osobie – p. Banach. Do pracy przyjmowała mnie p. Anna Karpińska
(wkrótce ściągnięta do Polski), potem Fiedosjejewa, Rosjanka, również
krótko, i na koniec p. Jakub Gises, skierowany przez ZPP z Moskwy (wraz z
trzema nauczycielami: Witekowa, Dawidowicz i Szwellengrobel). Do
krótkiej kadencji Fiedosjejewej przyczyniłam się ja osobiście, ale się
tego nie wstydzę. Jak do tego doszło? W lipcu, po przybyciu do Domu
Dziecka, usłyszałam wiele opowieści o spodziewanej poprawie bytu.
Przydzielona Domowi ciężarówka wyjechała przed miesiącem z intendentem
(rosyjski zdemobilizowany oficer – inwalida) do Astrachania. Mieli
przywieźć cały wóz ryb, szkło do okien, a potem będą zwozić opał.
Czekaliśmy długo, aż pewnego ranka krzyczy ktoś: „przyjechali”.
Biegniemy co sił do dyrektorki, a tu, w korytarzyku, na podłodze pod
drzwiami gabinetu leży płaski, wymiętoszony mały worek, w którym, bez
zaglądania do wewnątrz, widać żałosną garstkę ryb i nic więcej! Miał być zapas ryb na zimę, szkło do okien!
Byłam już przewodniczącą miejscowego koła ZPP i równocześnie rejonowego
i nie mogłam przemilczeć tak haniebnego występku. Odwołaną Fiedosjejewą
zastąpił nowy dyrektor p. Jakub Gises. Kulturalny pan, z wyższym
wykształceniem, uczył w naszej szkole matematyki. Po powrocie do kraju
natychmiast wyemigrował do Francji, tak, jak nam to zapowiedział i
tłumaczył: on, żyd, nie może zostać na ziemi, gdzie był Oświęcim,
jakkolwiek zagłady dokonali Niemcy. Później doszły Kielce, zawinili
Polacy, i to przypieczętowało jego emigrację. Kierowniczką szkoły
zostałam ja, przekazując początkowe wychowawstwo, jeżeli dobrze
pamiętam, kol. Wurmowi. Niespodziewanie dla mnie nowy dyrektor powierza
mi dodatkową funkcję: zastępstwo dyrektora Domu Dziecka. Odmawiałam,
bojąc się zadrażnienia koleżeńskich stosunków z panią, która przybyła z
Moskwy z dyrektorem, i o której było wiadomo, że ma być jego zastępcą.
Opowiadam o tym z pewnym zażenowaniem, usłyszałam bowiem, że nie widując
mnie nigdy „kręcącej się” po kuchni i magazynie bez wyraźnej ku temu
potrzeby służbowej, ma pełne prawo do zmiany decyzji. Sprawa została
rozwiązana, nie usłyszałam później żadnego złośliwego komentarza, może
więc przesadziłam ze swoją obawą. Nie jestem tak naiwna i
sentymentalna, by wspominając tamte lata nie wyczuć fałszu, czy
skrywanej niechęci. Z całym przekonaniem potwierdzam jasność
koleżeńskiej atmosfery i współpracy całego grona. Nie utrzymywaliśmy
może zbyt zażyłych stosunków, na to zresztą nie było możliwości –
zapracowanie, troski materialne – ale zawsze byliśmy przyjaźni i zgodni w
każdym działaniu. Ciśnie mi się jeszcze jedno wspomnienie!
Przystępowałam mianowicie do nowej pracy w nowym otoczeniu, obawiając
się spotkania z zespołem dawno ze sobą pracującym i być może krytycznie
taksującym każdego przybysza. Chciałam za wszelką cenę zdobyć uznanie i
dlatego niemal z miejsca zorganizowałam wielką uroczystość, z okazji
rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem. Wygłosiłam z pamięci 20-to minutowy
referat, który – przyznaję się szczerze – wytrwale ćwiczyłam chodząc po
stepie. Chętnych zaś artystów i śpiewaków miałam w bród wśród dzieci.
Udało się, sama sobie nie wierzyłam! Zyskałam duże, aż zaskakująco duże
uznanie i gratulacje. Zostałam zaakceptowana jako swoja. Po tylu
„lirycznych” wynurzeniach wypada mi wrócić do spraw powszednich.
Zacznę więc od jednej z najważniejszych w stepie spraw – od wody.
Istotnie, zaopatrzenie w wodę tak dużego ośrodka jak nasz Dom, wymagało
specjalnego rozwiązania. Istniejąca studnia nie pokrywała całości
potrzeb, wodę więc dowoziło się codziennie z odległości 5 km beczkowozem
z wołowym zaprzęgiem. „Woziwodą” był jeden z najstarszych wychowanków,
samotnik i odludek, którego nie mogliśmy skusić, by dowożenie rozłożyć
na dwóch, co dawałoby wolny czas każdemu po odrobionej zmianie. Uparcie
trwał sam! Woda była cenna, nie szafowano nią, a jednak olbrzymie
sale i korytarze były zawsze czyste, jak również czyste były dzieci, u
których też nigdy nie stwierdzono zawszenia. Służyło szare mydło i
wspólny nieustający wysiłek nauczycieli, wychowawców. Pamiętam parę
naglących sytuacji, gdy panie nauczycielki, bez oglądania się na
pomocnice, wyszorowały ogólny korytarz. Ba! Tam się drewniane podłogi
skrobało specjalnymi nożami, używając dzięki temu mniej wody, ale
kosztem wypruwanych z siebie żył. Codzienne życie w Domu Dziecka
układało się w zwyczajowym rozkładzie: pobudka, gimnastyka, mycie, apel
poranny, śniadanie, lekcje, obiad, zajęcia własne, kolacja, apel
wieczorny, cisza nocna. Apele odbywały się w dużej sali widowiskowej:
rano śpiewano „Kiedy ranne..” i „Rotę”, wieczorem „Wszystkie nasze ...” i
również „Rotę”. W sypialniach i w salach nie było krzyży, na
szafkach przy łóżkach nie widziało się żadnego przedmiotu uświęconego
tradycją, religią, wyznaniem. Nie widziałam medalików i krzyżyków na
szyjach. Wyjaśniły mi to dzieci. Wzdrygałam się słuchając ich wyjaśnień i
pisząc o tym. Oto sierotom polskim, przyjmowanym do rosyjskich domów
dziecka, zabierano wszystkie oznaki kultu religijnego i przy wypisywaniu
nie zwracano ich. Obdzierano dzieci z najdroższych pamiątek
rodzinnych, ale w ich duszach przetrwała potrzeba modlitwy. We
wszystkich grupach, chociaż bez komendy, odmawiano rano i wieczorem
modlitwy. Starsze douczały młodsze, najmłodszą grupę troskliwie do zasad
wiary prowadziły wychowawczynie. Moje 5-letnie dziecko, gdy
pierwszy raz znalazło się w kościele, jeszcze przed polską granicą, w
Rawie Ruskiej, zachowywało się ze zdumiewającą znajomością tego miejsca,
potwierdzone zadanym na ucho pytaniem synka: „a gdzie jest ten
złoczyńca, który wisiał obok Pana Jezusa”? W głównym ołtarzu był Krzyż z
Ukrzyżowanym Chrystusem i tak szybkie skojarzenie dowodzi wpływu
środowiska, ożywionego duchem religijnym. Inne codzienne sprawy – gdybym tylko mogła jakoś bardziej kolorowy obrazek opisać!
W skrócie więc. Posiłki: oparte przeważnie na kukurydzy, jagłach (kasza
z prosa), burakach cukrowych, czasem kiszonki. Zaledwie parę razy były
urozmaicone niewielkimi dodatkami z darów, przekazywanych z ZPP, z darów
wyraźnie wskazujących amerykańską produkcję. Odzież i obuwie :ubogie nad wyraz, ale czyste, cierpliwie naprawiane. Porządek
w sypialniach: utrzymywany własnymi siłami starszych wychowanków, w
młodszych grupach przy wydatnej pomocy wychowawców, w najmłodszej – obie
wychowawczynie, w trudnych sprawach doraźnie wspomagane. Piece w
sypialniach, kiedyś opalane tzw. „kiziakami”, przystosowane jakoś do
opalania węglem, nie dogrzewały należycie pomieszczeń, wyziębianych
przez nieszczelne okna i gdzieniegdzie przez brakujące szyby, zakryte
kawałkiem koca. Wciskający się każdą szparą zimny stepowy wiatr był
okrutną zmorą naszego życia. Często wydawał się nam okrutniejszy od
syberyjskiego mrozu. Pracowałam w Domu Dziecka, ale mieszkałam z
synkiem w Osadzie, tak jak większość personelu. W Domu na stałe miała
prawo mieszkać tylko wyznaczona grupa z dyrektorem i pielęgniarką.
Pierwsze wynajęte przeze mnie lokum, to kącik w malutkiej, prawdziwie
azjatyckiej lepiance, u stareńkiej, samotnej babuni. Wąskie łóżko, siłą
wepchnięte tuż pod piec kuchenny i nic więcej. Ale nie narzekałam, bo
wystarczyło na noc, gdyż cały dzień zostawaliśmy oboje w Domu Dziecka.
Jednak późną jesienią zmogły nas stepowe wiatry, wędrówki „do pracy i z
pracy” i ziejąca zimnem lepianka. Udało mi się zdobyć tylko „prawo” do
noclegu w bardziej cywilizowanej części osady, lecz w równie zimnym
pokoju. Na trudny czas zimy synek zostawał w Domu Dziecka, w najmłodszej
grupie, więc ja wracałam „do siebie”, kładąc się spać prawie ubrana i
nawet z ciepłą pilotką na głowie. Cierpiałam, aż wreszcie zwierzyłam się
naszemu gronu nauczycielskiemu podczas jakiejś narady i jak zawsze
znalazła się dobra dusza. Pani Janina Nowodworska orzekła, że w jej
pokoju zmieści się jeszcze jedno łóżko, dla mnie i synka. Mieszkała z
dwojgiem dzieci blisko i na tamte warunki dobrze. Kochana dusza rozwiązała mi problem – do samego już powrotu do Polski mieszkałyśmy razem.
Zaczepiłam sprawę trudnych przeraźliwie wędrówek po stepie (nawet się
nie podejmuję ich opisu) i tu jakby dla rozładowania napięcia,
wywołanego wspomnieniem, muszę dodać tkwiący mi w głowie obrazek. Otóż,
jak nie wiatr, to konieczność mijania po drodze olbrzymiego stada gęsi
na kołchozowym wypasie. Duże, obłędnie agresywne ptaszyska wypruwały z
nas wszystkie siły, zanim się z ich kręgu można było wydostać. Dziecko
przeraźliwie płakało, ale po przeprowadzeniu się o gęsiach nawet się nie
wspominało. Jesteśmy już w Polsce, przygotowujemy się do świąt
wielkanocnych. Siostra przyniosła do domu kupioną wielką gęś. Nie do
wiary, jak dziecko straszliwie krzyczało, na widok tej gęsi, przy tym
przez długi czas nawet skrzydło po gęsi, zostawione przez Babcię jako
„miotełka” do czyszczenia płyty kuchennej, służyło jej może nie
pedagogicznie, ale skutecznie, jako straszak w wypadku nieposłuszeństwa. Trudno, brnę w dalsze wspomnienia, związane z synkiem i Domem Dziecka.
Przyjechaliśmy do Polskiego Domu Dziecka i oczywiście wokół nas
zgromadziły się wszystkie dzieci, dużo też i starszych, wszyscy ciekawi
nas obcych. Zbyszek, przyzwyczajony do roli ośrodka zainteresowania,
ochoczo odpowiada na wszystkie pytania i wreszcie na pytanie: „co
umiesz” mówi: „umiem śpiewać” i zaczyna: „w boj za rodinu, w boj za
Stalina”. Podniósł się niesamowity rejwach: „ruski, ruski”. Staliśmy na
dość wysokim ganeczku, skąd było widać wszystkie krzyczące dzieci.
Zbyszek zaskoczony zaniemówił, ale nie poddał się i mimo wszystko podjął
drugą piosenkę, równie nie-szczęśliwie, po rosyjsku: – „Tam, gdzie
piechota nie projdiot i samoliot nie proletit...” Na tym już
przerwał, bo krzyki się tak wzmogły, że pokonane moje dziecko umilkło.
I, podkreślam, od tej pory nie można było żadną miarą zachęcić go do
śpiewu, jakkolwiek w Domu Dziecka mieliśmy pełne szanse wyrównania tej
części edukacji. Boję się „przegadania”, ale muszą też opowiedzieć o zapamiętanych sprawach i chwilach wyzwalających nas z ponurości życia. W
skrajnie skromnych, by nie powiedzieć nędznych, warunkach Domu Dziecka,
nasi wychowankowie wyżywają się w śpiewie i tańcu, deklamacjach i
występach. Odnoszą przy tym sukcesy. Za mojej „kadencji” starsze dzieci
wystąpiły publicznie poza Domem Dziecka dwukrotnie. Jesienią 1945 r.
wzięły udział w Krajowej Olimpiadzie Artystycznej Domów Dziecka w
Stawropolu, później zaś w Domu Kultury w Ipatowie. Program obu imprez
obejmował zwyczajowo składankę, tzn. śpiew, deklamacje, tańce. I obie
imprezy przyjęto z ogromnym aplauzem! Muszę uzupełnić, że w zespole
artystycznym starszych dzieci, doraźnie, występowała grupa wychowanków
już pracujących z tańcem poloneza, pod melodię: „Pożegnanie ojczyzny”. Z
tym numerem zostali włączeni w lutym 1946 r. do uroczystego Koncertu
Pożegnalnego w Krasnodarze – z okazji Zjazdu Polaków z Południa Rosji
przed powrotem do kraju. Po upływie dziesiątków lat pamiętam gorączkę
przygotowań, dobieranie strojów i ich szycie z nieprawdopodobnie
dobieranych materiałów i niekończące się przyśpiewywania artystom do
tańca, gdyż w Domu Dziecka nie było żadnego instrumentu. Jedyną gitarę
przywiozła ze sobą przybyła do nas Marysia Szwellengrebel z Ałtaju.
Pamiętam ją tym bardziej, gdy do głębi wzruszeni wysłuchaliśmy pięknie
zaśpiewanej piosenki M. Fogga „Warszawo Ty moja, Warszawo”, wówczas nam
nieznanej. Daruję szczegółowy opis tworzenia ubrań krakowskich,
ułańskich, strojów do tańca węgierskiego, sukien do poloneza i paru
inscenizacji, bo nietrudno sobie to wyobrazić. Ale jak zastąpić
brakujące instrumenty muzyczne? Musieliśmy więc wszyscy przyśpiewywać i
tu z podziwem wspominam p. Kajdańskiego, starszego pana, opartego na
lasce, niestrudzenie wybijającego takt zdrową nogą i głębokim głosem
wiodącego melodię. I mimo tak surowych warunków osiągnięto niezwykły
sukces po występie na Olimpiadzie (Festiwal Domów Dziecka). Daliśmy
składankę: śpiew chóralny, śpiew solowy małej Klaudii, deklamację
Zygmusia Wurma (Panią Twardowską!), tańce: krakowiak i węgierski. W
pewnym momencie przewodnicząca jury, kierownik Wydziału Oświaty, po
zapoznaniu się z programem i na wiadomość, że śpiew i deklamacja po
polsku – wpadła w popłoch, nikt tego nie zrozumie. Tylko trochę się
uspokoiła, jak mi później powiedziała, gdy zapewniłam, że prowadząc
konferansjerkę, wszystko tłumaczę. Odnieśliśmy zwycięstwo! Na finałowy
koncert dostaliśmy cztery występy, gdy inne „domy” po dwa, przy czym
przewodnicząca jury podkreśliła, że gdyby nie brak czasu nasz piękny
występ byłby w całości przedstawiony. A tyle było strachu, impreza
trwała trzy dni, my występowaliśmy na końcu, drżący nieustannie o
orkiestrę, wszyscy bowiem ją mieli, my zaś sobie akompaniowaliśmy tylko
ustnie. Dzieci dostały wiele nagród, a przede wszystkim ubrania.
Wspaniałe dzieciaki! I jeszcze tylko jedno uzupełnienie do mojego
poprzedniego stwierdzenia, że Polacy budzili życzliwe uznanie.
Przykład 1. Po festiwalu, w internacie gdzie mieszkaliśmy z drugimi
zespołami, na drugi dzień po polskim występie rosyjskie dzieci
wyśpiewywały nieustannie krakowiaka. Przykład 2. Postanowiliśmy
wystąpić w sali widowiskowej Domu Kultury w Ipatowie, z płatnym
koncertem na fundusz repatriacyjny. Salę udostępniono nieodpłatnie,
wszystko się dobrze zapowiada, gdy w dniu występu zobaczyliśmy afisze,
zapowiadające gościnny występ artystów ze Stawropola, z tym, że w innej
sali. Dyrektor chciał odwołać nasz spektakl, ale ja – wymęczona
przygotowaniami – uprosiłam, by zaryzykować i w wypadku braku widzów
zapełnić salę naszymi wychowankami. I co się okazało? Mieliśmy
oszałamiające powodzenie, wykupiono wszystkie bilety! W czasie zaś
przerwy przedstawiciel artystów stawropolskich prosił o zezwolenie na
ogłoszenie, że ich występ odbędzie się następnego dnia. Oczywiście, nie
odmówiliśmy.
Dobiega końca nasze tułacze życie – cały Dom Dziecka
żyje, marzy, myśli i mówi o powrocie do kraju – nawet maleństwa,
sierotki, na które być może nikt w kraju nie czeka. Pamiętam wzruszającą
scenę, gdy do ambulatorium weszła najmłodsza grupa z wychowawczynią, na
obowiązujące przed repatriacją szczepienia. Idą grzecznie szeregiem i
solidarnie płaczą. Mówimy spokojnie, lecz zdecydowanie: „trudno, nie
pojedziecie do Polski!” Płacz natychmiast ustaje i maleństwa 4, 5, 6
lat, jeden po drugim zawijały rękawki na chudych łapkach, wyciąganych w
stronę siostry, uzbrojonej w straszną przed chwilą strzykawkę. Obie
pracownie: krawiecka i szewska pracują pełną parą bez ograniczenia
godzin. Wszyscy wychowankowie mają być ubrani i obuci. Dziewczęta mają
dostać po dwie sukienki, szyte na miarę, chłopcy garniturki, ale chyba
gotowe (tego nie pamiętam ), bieliznę, palta i koc. Wyglądało na to,
że całe wyposażenie fundują nam sowieckie władze, bo przebieg prac
skrupulatnie sprawdzała dyrektorka Rejonowego Wydziału Oświaty. Przyznać
muszę, że wykazała dużo zaparcia, przebijając się przez niebotyczne
trudności zaopatrzeniowe sowieckie, a zwłaszcza powojennego okresu.
Pamiętam jej nieustające telefoniczne ponaglenia, apele, prośby i
groźby, odwoływania się do ambicji narodowych. Tak jak choćby to: pojadą
w ubraniach bez guzików, co o nas w Polsce pomyślą? itd., itd. Tyle
wysiłku i starań, a wszystko jednak zgrzebne i toporne. Otrzymano białe
koce – jak się taki „podgatunek” produkuje. W Polskim Domu Dziecka w
Ipatowie przebyłam osiem miesięcy, oraz dwa tygodnie we wspólnym
transporcie do Polski. Wydaje się, że wiele pamiętam, ale podjęcie
uporządkowanej relacji uprzytomniło mi, że brak niektórych szczegółów
wyraźnie zubożył obraz życia w Domu Dziecka, który chciałam przedstawić.
Z dużą grupą dawnych wychowanków zetknęłam się w 1994 r. na I Zjeździe
Polskich Sierot z Syberyjskich Domów Dziecka, odbywającym się koło
Olsztyna. Do dzisiaj koresponduję z zamiejscowymi, jak Ziuta Kwieciel,
Janka Studzińska (obecnie Jancz), Zosia Ziembicka (obecnie Kolasińska),
Helenka Kołb (obecnie Bukowska). Serdecznie wspominam Renię
Zygmuntowiczówną (obecnie Łoźna) dwóch Stasiów: Kraińskiego i
Wołyńskiego oraz Kazia Sikorę. Ale tylu, tylu osób nie pamiętam.
Poznałam wiele powojennych życiorysów dawnych wychowanków i nie mogę się
powstrzymać od podkreślenia podziwu: wbrew trudnościom – większość
zdobyła gruntowne wykształcenie, pozakładało trwałe i szczęśliwe
rodziny, niekiedy dochowując się licznej gromadki dzieci, np. Zosia
Ziembicka, Stasio Kraiński. Mam prawo twierdzić, że nasze polskie
sieroty pozbierane z całego terytorium Archangielska były zdumiewająco
dzielne, rozumne i nad wiek dojrzałe. Te cechy podkreślam także u
wszystkich dzieci „zesłańczych”, z którymi się stykałam na Syberii i w
stepach. Ale dzieci nieosierocone, chociaż w nędzy, były przynajmniej z
matkami, które jak mogły, sercem własnym je podtrzymywały.
11. P O W R Ó T D O P O L S K I
W lutym 1946 r. odbył się w Krasnodarze Zjazd Polaków z Południa Rosji i
tu z otrzymanej z Moskwy depeszy dowiedzieliśmy się, że powrotny
transport do Polski jest przewidziany na 26 lutego. Obrady
zakończyły się piękną patriotyczną prelekcją na temat: „Polska w
rodzinie narodów”. Mówił, nie czytał, gorąco i z głębokim poczuciem dumy
narodowej mec. Ignacy Ołomucki – podobno łodzianin. Przewodniczący
zjazdu jednak jakoś „zazgrzytał”, wzywając zebranych do uczczenia
pamięci „Dąbrowszczaków”, pominiętych niesłusznie polskich bojowników z
faszyzmem w Hiszpanii. Ukończony Zjazd uczczono wieczornym
uroczystym koncertem w miejskim teatrze. Występowali rosyjscy aktorzy i
nasi polscy amatorzy. Polski Dom Dziecka wystąpił z polonezem – tańczyli
przy pięknym wtórze pieśni „Pożegnanie ojczyzny”, granej przez
szczęśliwie znalezionego pianistę. P o koncercie odbył się wystawny
bankiet, z szampanem, lecz z zaproszenia nie skorzystałam. Ale ja i
Zosia Ossowska, obie zakompleksione (nasze zgrzebne stroje!) wróciłyśmy
do hotelu. Pechowo, bo bez klucza do pokoju, którego recepcja także nie
miała. Musiałyśmy więc wcisnąć się przez nieoszklone okienko w drzwiach,
wąskie i wysoko umieszczone.
Zdarzał się humor Byłam
członkiem delegacji na Zjazd, a ponieważ przy wszystkich wyjazdach
trzeba było liczyć na własne wyżywienie, wzięłam do neseserka parę
ziemniaków – rarytas na drogę. Nieoczekiwanie wysłużony neseser otworzył
się dwukrotnie i to w najmniej spodziewanych miejscach, wysypując
wszystko na przejściu przez tory do pociągu, a drugi raz na korytarzu
hotelu, a co gorsza, tym razem wysypane ziemniaki przemieszały się z
proszkiem do zębów. Wysiadamy na stacji w Krasnodarze, idziemy do
miasta szeroką drogą i z dala widzimy w tłumie polskiego oficera.
Dokładamy sił, prawie biegniemy i stajemy jak wryci. On mówi po
rosyjsku! Nie podeszliśmy, a potem było nam wstyd – może Polak, a my z
miejsca: nie nasz. Nasze towarzystwo wróciło późną nocą –
poczęstowano nas hojnie „wodą sodową” z menażki, nie przyznając się, że
to szampan. Pijąc, nie poznałyśmy różnicy, usnęłyśmy bez specjalnego
odczucia, ale rano byłyśmy już złe, że pozbawiono nas przyjemności
świadomego smakowania tego trunku. A ileż było później śmiechu, gdy
próbowaliśmy wszyscy odtworzyć nasze przejście przez okienko w drzwiach. Pożegnalny obiad po zjeździe. Siedzimy wszyscy przy długim stole i każdy kolejno mówi dokąd jedzie, gdzie osiądzie w Polsce.
Gdy mówię, że jadę do Łodzi, gdzie się znalazła moja rodzina, słyszę
głos pana z końca stołu: jestem z Łodzi, gdzie zamieszkała Pani rodzina?
I na odpowiedź, że przy ul. Kamiennej, widzę niewyraźny uśmiech na
twarzy rozmówcy. Co to za ulica, w polu, za miastem? pytam. Ależ nie, w
samym centrum Łodzi. Skąd więc pana uśmieszek? Ach, tylko coś mi się
przypomniało. Nieoczekiwanie zagadkowa ul. Kamienna pojawia się już w
Polsce. Zabrana z transportu przez siostrę do Radomia jedziemy wszyscy
PKS-ową ciężarówką, wszyscy są zainteresowani Sybiraczką wracającą do
Polski, i gdy siedzący obok ksiądz pyta, gdzie będę mieszkać, moja
siostra szybciutko odpowiada za mnie: na Cegielnianej (obecnie Jaracza),
szepcząc mi później do ucha: nie mów nikomu, że mieszkasz na Kamiennej.
A zamieszkanie pod tak krępującym adresem wymusiło życie. W styczniu
1945 r. w stronę granicy w Brześciu ruszyła na poszukiwanie rodziny
siostra Niusia. Szła, jechała pod prąd, przebijając się przez wojska,
ruszające z ofensywą na zachód. W Terespolu dowiaduje się, że Ojciec
aresztowany, Mama w Białymstoku. Dociera tam i zabiera wszystkich do
centralnej Polski, trafiając do Łodzi tuż przed Wielkanocą, do
Schroniska PUR przy ul. Składowej. Są szczęśliwi, gdy bratu cudem udaje
się dostać w pobliżu mieszkanie. Kto wiedział o niesławie ul. Kamiennej?
Nareszcie stałe lokum po trzech miesiącach koszmarnej podróży.
Kończą
się lata tęsknoty - Przeszliśmy już optowanie na rzecz Polski
Zrzekliśmy się wymuszonego na nas sowieckiego obywatelstwa, ale należało
udowodnić, że w dniu 1 września 1939 r. posiadało się polskie
obywatelstwo. Na tym tle szereg osób musiało pokonać sporo trudności.
Sama też byłam zmuszona zdać oryginał świadectwa ślubu z lipca 1940 r.,
by udowodnić, że obecna Michalik, dawniej Rodziewiczówna, była polską
obywatelką w 1939 r. – zgodnie z przedstawioną legitymacją studencką. Trudno opisać emocje oczekiwania na pomyślny wynik opcji. Wszyscyśmy żyli, jak oszołomie-ni. Pisałam
już o tygodniach gorączkowej, męczącej pracy, gdy cały Dom Dziecka był
jedną kipiącą pracownią: na gwałt szyto, naprawiano i reperowano, a przy
tym kuchnia gromadziła zapasy na drogę, wekowano i pieczono. Na parę
dni przed repatriacją miejscowe władze zorganizowały w teatrze
pożegnalną akademię. Występowali uczniowie rosyjskiej szkoły. Nasi
wychowankowie, pod wodzą Marysi Szellengrebel i jej gitary, odśpiewali
wiązankę polskich pieśni, z urzekającą wszystkich pieśnią: „Warszawo ty
moja, Warszawo”. Przejęci bliskim wyjazdem akademię potraktowaliśmy
nieco zdawkowo.
Wreszcie w niedzielne południe 26 lutego 1946 r.
otrzymujemy wiadomość: na stacji jest już podstawiony pociąg. Ładowanie
należy zakończyć do północy. Trudno opisać nasze odczucia na tę
wiadomość: pierwszy odruch (nie wstydzę się!) oblężone w.c., a potem
nieprawdopodobna energia, rzucająca do ostatnich prac. Sama tylko
żywność wyrwała wiele sił, tworząc dodatkowe problemy z załadunkiem tusz
wieprzowych późno dostarczonych, których nie zdołano zawekować. Zabrane
tusze w drodze wymieniano na inne produkty. Dyrektor kierował wyprawianiem kolejnych ładunków i grup dzieci na stację, gdzie ja rozmieszczałam je w wagonach.
Na pierwszą turę poszli najstarsi, stanowiący równocześnie brygadę
ładunkową. Wszystko szło pomyślnie według założonego grafiku. Na samym
końcu przywieziono najmłodszą grupę. Było zupełnie ciemno, idą wreszcie,
słychać dziecięcy gwar. Dochodzę do nich, lecz wychowawczynie:
Wandeczka i Halinka uprzedzają, by ich nie dotykać, gdyż wszystkie są od
stóp do głów uwalane w glinie. Opowiadały mi obie, że na wiadomość o
ładowaniu do samochodu ich grupy wszystkie maluchy rzuciły się z
krzykiem „do Polski” i nieprzytomnie z radości pospadały z zewnętrznych
schodów, nie trafiając do ciężarówki, lecz w glinę. Istotnie. Były tak
oblepione, że musieliśmy zdjęte paltka suszyć (w ciasnocie wagonu!) i z
wysuszonych wyłamywać skorupy gliniaste. Mokrej gliny nie ruszało się –
to już wiedzieliśmy. W wagonach były piecyki i dostarczaniem opału
do naszego wagonu, z najmłodszą grupą, zajmowali się chłopcy. Często
podrzucali nam bloki smoły, trudno zataić, chłopcy kradli na stacjach
potrzebny opał. My, co prawda, aż cztery opiekunki (była ze mną p.
Janina Nowodworska – matka dwojga maluchów i dwie młodziutkie
wychowawczynie), bez pomocy chłopców nie dały byśmy sobie rady. Pracy z
dziećmi było dużo i tym więcej, że warunki życia wagonowego potęgowały
trudności. Mycie, karmienie, sprzątanie, ogrzewanie – dzisiaj nie
próbuję nawet tego opisać. Został mi w pamięci koszmar zlepionych smołą
palców po rozłupanym bloku, smoła nie do usunięcia i chyba stąd się
wziął świerzb u mnie i Zbyszka. Musieliśmy przejść w Łodzi kurację
przeciw-świerzbową w przychodni przy ul. Mielczarskiego. Wreszcie
dojechaliśmy do Rawy Ruskiej przed polską granicą i tutaj czekało nas
przejście do wagonów, przystosowanych do wąskich torów, którymi
przywieziono z Polski Ukraińców, przesiedla-nych do Związku
Radzieckiego. Oni mieli zająć opuszczone przez nas wagony, wracające w
głąb Rosji, my zaś wagony po Ukraińcach, kierowane do Polski.
Czekała nas nowa potworna robota. Ukraińcy wieźli ze sobą krowy i konie i
myśmy dostali po nich zapaskudzone wagony. Nikt nie potrafił wymusić na
nich uprzątnięcia. Jeszcze dzisiaj robi mi się mdło na wspomnienie tego
sprzątania, bo nawet sprzętu odpowiedniego nie było, nie mówiąc o
wodzie i szmatach. Do „symbolicznie” oczyszczonych wagonów dostaliśmy
trochę słomy i na niej rozłożyłyśmy dzieciaki. W Rawie Ruskiej
zetknęliśmy się z Polakami, zostającymi na miejscu i uparcie
powtarzającymi: „po co jedziecie, wrócicie tu, bo tu będzie Polska.
Musimy tu być!!” Pokazywała mi potem Mama list księdza z Brześcia, do
którego pisała, usiłując tą drogą złapać kontakt do ojca, uwięzionego na
Pół-nocy. Pisał: „nie wolno Wam było opuszczać ziemi Ojców Waszych”.
Takie było wówczas myślenie wielu Polaków i zgodnie z opinią księdza w
Brześciu został stryjeczny brat naszego ojca, Antoni, przechowując
wyposażenie zlikwidowanej kaplicy, ostentacyjnie słuchający tylko radia
polskiego, nie przestawiający zegara na czas moskiewski. Wracam
jednak do jeszcze jednego wspomnienia z Rawy Ruskiej – po wielu
staraniach nareszcie wysłałam paczkę do Ojca i 800 rubli otrzymanej
odprawy. Paczka doszła w Wielki Piątek, Tato zdążył dzięki temu uszyć
sobie koszulę na Wielkanoc z płótna, którym obciągnęłam paczkę. 800
rubli zginęło. Odprawę dostali wszyscy pracownicy Domu Dziecka, a kwotę
zapamiętałam, bo dotąd mam pokwitowanie na wszystkie wysyłane do łagru
przesyłki. I w Rawie Ruskiej, po pięciu latach, byłam w kościele! A Zbyszek był tam pierwszy raz w życiu!
Przed granicą oderwano nam rosyjską część zaświadczenia
repatriacyjnego, zostawiając polską część. Załadowani, z konwojem
uzbrojonych żołnierzy na dachach wagonów i zderzakach, przejechaliśmy
polską granicę.
Jesteśmy – Boże – w Polsce! Po dniu pełnym tak
ogromnego napięcia, pieką od łez oczy, bije i dławi serce, dusi
gardło... i nic nie umiem więcej opowiedzieć. Czy zresztą był czas na
jakąś manifestację radości? Pociąg przystanął na pierwszej stacji
Bełżec: baraczek w pustym polu, ale w bufecie jest szynka, niewidziana
tyle lat. Smak jej wcale mnie nie oszołomił i w Łodzi bardziej mi
smakowały wysmażane bez przerwy ziemniaki, o których jak i o chlebie,
ciągle się marzyło. Następna stacja Zamość, skąd nadałam do Łodzi
depeszę: „Najukochańsi! Jedziemy transportem 1035 na Lublin” – Basia,
Zbyszek”! Jedziemy tylko w dzień, nocą stoimy. Musiały być jakieś
niepokoje, bo parę razy widzimy przy torach porzucone w bezładzie
rzeczy. Dotarliśmy do Lublina i nawet spora grupa ruszyła na zwiedzanie
Majdanka, żałując później tego pod wpływem doznanej grozy. Docieramy do
Dęblina i tutaj transport zostaje na noc, daleko od stacji, za wieżą
ciśnień czy pomp, nie wiem jak się to nazywa. Wszystko zasnęło, nagle
docierają do mnie stukania do wagonów i głosy, słyszę wywoływane moje
nazwisko. Krzyczę, odsuwam drzwi wagonu – znalazła mnie moja siostra.
Po otrzymaniu depeszy siostra natychmiast wyjechała po mnie do Lublina,
gdzie już nas nie było i nie tracąc czasu wskoczyła (bez biletu) do
pociągu, ruszającego właśnie do Dęblina. Tutaj życzliwa obsługa „wieży
pomp” – młodzi ludzie pędzą z moją siostrą do transportu i stukając w
wagony wywołują mnie. Udało się! Szybko, biegiem, bez żadnego łzawego
witania się, pędzimy do pociągu, ciągle wstrzymywanego dla mnie przez tę
samą „wieżę!”. Jeszcze widzę roześmiane twarze, wyglądających z
góry młodych ludzi wspomagających nas. Trafiamy do wagonów i na
konduktora, który już się przeprawiał z siostrą za brak biletu, a teraz
zirytowany wstrzymaniem pociągu i dodatkowym pasażerem bez biletu grozi
karą, wyrzuceniem z pociągu itp. Frontem jednak stanęli za mną wszyscy
pasażerowie, wytykając konduktorowi głupi upór: „patrz go, kobieta z
dzieckiem wraca z Rosji, czego od niej chce?” Muszę uzupełnić, że
opuszczenie transportu dawno uzgodniłam z dyrektorem, także, jeszcze
wcześniej przede mną, wysiadła z transportu Zosia Ossowska. Było mi
tylko ciężko na sercu, że się z nikim spokojnie nie pożegnałam. Jedziemy
z siostrą do Radomia, do brzeskich przyjaciół tu osiadłych – do Joanny
Owsiany (obecnie Naderowa), mieszkającej z mamą i siostrą, by się
wykapać, przebrać i spalić znoszone łachy, przed przywitaniem się z Mamą
w Łodzi. Siostra przywiozła niezbędne do przebrania się rzeczy. Byłam
tak zdziczała przez pięć lat nędzy i poniewierki, że nie umiałam wprost
dotknąć jedwabnej bielizny i pończoch. Przez długi czas w Domu
Dziecka miałam jedną tylko koszulę koloru khaki, z żołnierskiego płótna.
Przed wyjazdem na ważne zebranie do Stawropola z drugą naszą delegatką,
obie uprałyśmy w kancelarii swoje jedyne koszule i tam je od razu
suszyłyśmy. Dyrektor wyjątkowo zezwolił na to, bo poganiał termin, my
zaś w swoich kwaterach nie miałyśmy opału na pozaplanowe pranie i
suszenie. Taką też koszulę khaki synka zatrzymałam na pamiątkę, była
eksponowana na jednej z wystaw „sybirackich” w Muzeum Tradycji
Niepodległościowych w Łodzi. Nadal ją przechowuje wnuczka Joanna.
Dla dziecka wiele najprostszych rzeczy i potraw – długo, bardzo długo
stanowiło wprost objawienie. Na widok chleba w kredensie wołał
podniecony: „Mamuniu, patrz ile tu chleba! ciastek nie próbował nawet
jeść, bawił się nimi, ustawiał jak klocki. Znał zaś bułki i przy każdym
koszu z bułkami, które wtedy sprzedawano na ulicach, zatrzymywał się z
podziwem, że ich tyle. Cytrynę pró-bował jeść jak jabłko. Dywan – to dla
niego „koc”, czasem „szmata”, a już najzabawniejsze, gdy widząc
umundurowanego mężczyznę – nawet kolejarza – wołał : „Mamuniu! Patrz,
Polak”!
Dobijamy wreszcie do Łodzi. Ciężarówka PKS z Radomia
zatrzymała się przy Placu Niepodległości. Dojechaliśmy tramwajem do
przystanku przy ul. Kilińskiego i Rewolucji 1905 r. Siostra na chwilę
zostawiła nas samych i za chwilę wybiegli po mnie oboje, by już całą
gromadką wejść w progi wytęsknionego domu. W otwartych drzwiach
stała Mama, witając małego wnuczka, uklękła przed nim. Wzruszeniu,
opowiadaniom i spotkaniom nie było końca – bezmiar szczęścia i upojenia. W Łodzi znaleźliśmy się 14 marca 1946 roku.
Dłuższy czas trwa oswajanie się z nową powojenną rzeczywistością,
której w swoich „złotych” snach o Polsce nie przewidywałam. Jeszcze
czekają nas długie miesiące 1946 r. bolesnej rozłąki z Ojcem i
przyziemnych starań o byt. Jedyne szczęśliwe oparcie daje kochająca
rodzina – jestem sama z dzieckiem, bez męża, wdowa. Uzyskuję sądowe
potwierdzenie świadectwa ślubu, utraconego w czasie optowania na rzecz
polskiego obywatela oraz świadectwo zgonu męża, rozstrzelonego przez
Niemców w sierpniu 1942 r. Tragiczną wieść potwierdził nasz bliski
sąsiad, przebywający w Prużanie po wysiedleniu z Brześcia. Natknął się
na niemiecki konwój, z którego usłyszał wyraźne zawołanie: „Panie
Gołownicki”. Poznał męża i dobrze pamięta dalszy jego okrzyk: „Giniemy
za Ojczyznę”. Pamiętam, że wyjątkowo przykro wszyscy odczuliśmy burkliwy
komentarz sędziego „wiozą na śmierć, jeszcze coś woła”, ale, o dziwo,
do protokołu podyktował dokładnie treść zawołania. Oboje z mężem
mieliśmy pełną świadomość dwóch wrogów Polski: sowiecka przemoc pchnęła
mnie z maleństwem na zesłanie, mężowi odebrała życie niemiecka kula. *
* * Wywołanego z otchłani pamięci obrazu mojego zesłańczego życia nie
mogę zamknąć bez podkreślenia, że ciężar tamtych lat przytłaczał także
mych bliskich. W krótkich z konieczności słowach oddaję głęboką
cześć śp. Rodzicom Janowi i Katarzynie Rodziewiczom i nie bojąc się
patosu, z dumą przekazuję pamięć o Nich, bezgranicznie oddanych swoim
dzieciom, przy tym wysoce godnych i ogólnie poważanych obywateli.
Mama nie była zesłana, lecz własnym sercem odcierpiała wszystkie nasze
klęski – zemdlała na wiadomość o moim wywozie, traciła także przytomność
po aresztowaniu Ojca. Żarliwie się o nas wywiezionych modliła, w naszej
intencji zamawiała Msze święte w każde pamiętne dla rodziny dni. Zmarła mając 67 lat, Ojciec – 69 lat, podczas gdy czworo nas rodzeństwa znacznie przekracza 80 rok życia.
Ojciec padł jednak ofiarą sowieckiego systemu i z należną Mu czcią załączam obszerny opis Jego cierpień na wrogiej ziemi.
1. Aresztowanie, męczeński transport na północ Rosji łagier
Ojciec nasz został aresztowany w Brześciu, w 1944 r., prawdopodobnie na
przełomie października i listopada. Dokładnej daty nikt nie zapamiętał.
Obie siostry w tym czasie były w Warszawie – uciekły z Brześcia przed
nadchodzącymi Sowietami, ja zaś z dzieckiem w Rosji, na północnym
Kaukazie, po zesłaniu na Syberię. Z rodzicami został 20-letni brat,
który przeżywając aresztowanie ojca, sam chroniący się przed
aresztowaniem i obarczony opieką nad ledwie żywą Matką i Babcią,
zatracił w pamięci datę aresztowania. Mama nigdy też nie chciała
opowiadać, kiedy i w jakich okolicznościach zabrano ojca. Zastrzegła
się, że nie jest w stanie mówić o tych strasznych chwilach i myśmy nie
śmieli nalegać. Ojciec po aresztowaniu był więziony w piwnicach
budynku dawnej „Izby Kontroli” przy ul. Unii Lubelskiej, niedaleko domu,
znajdującego się przy równoległej ul. Zygmuntowskiej. Opowiadała mi
druga żona stryja Antoniego po wojnie, że była świadkiem wywozu Ojca.
Trafiła na konwój więźniów pędzonych w stronę stacji przez uzbrojoną
straż i psy. Poznała w konwoju Ojca, rzuciła się więc pędem do naszego
domu. Mama w gorączkowym pośpiechu wrzuciła do fartucha, którym była
przepasana przy kuchni, kawałki słoniny, chleb i cebulę. Dopadły obie do
konwoju, ale je odpędzono. Dopiero na samej stacji wzięto wreszcie
doniesioną w fartuchu żywność, której część po drodze wysypała się
nieprzytomnej z rozpaczy Mamie. Wróciła ze stacji chora, doprowadzona
troskliwie przez przypadkową opiekunkę, w tym czasie nawet mało Mamie
znaną, po latach bowiem została drugą żoną stryja. Ojciec opowiadał
później, w jak strasznych jechali warunkach. Przywarci plecami do ścian
wagonu, zamarzali, deptani po dłoniach lub bici kolbami, gdy usiłowali
przez dymnik zgrzebać z dachu trochę śniegu. Brakowało im nawet wody! Po
drodze ludzie umierali – zmarłych wynoszono z wagonu. Pamiętam wizytę
syna p. Krzywopiszy z Prużany, aresztowanego w tym samym czasie i
zmarłego przy naszym Ojcu w wagonie. Syn, poszukujący bezustannie
wiadomości, dotarł wreszcie do współwięźnia, który mógł powiedzieć mu
tylko tyle, że zmarłego Ojca wyniesiono z wagonu na stacji Jarosławl.
Więźniów wieziono etapami, gdzie dokonywano pewnych selekcji i
następnie wieziono dalej. Na etapach trzymano godzinami wszystkich na
śniegu, w pozycji siedzącej. Tatę, starszego już pana, musiano podnosić,
nie był w stanie rozprostować nóg. Wiszącego na ramionach
współwięźniów, ze skulonymi nogami, przenoszono na wyznaczone miejsca.
Ale wreszcie stan Jego doszedł do granic wytrzymałości i na jednym z
etapów badający doktor zdecydował: dalej już Ojca nie wysyłać. Nogi miał
tak spuchnięte, że buty cięto nożem, nie mając innej możliwości, aby je
zdjąć. Jak wyglądało zainstalowanie więźniów na miejscu? Rozebrano
wszystkich, popędzono do łaźni i gołych, ledwie wytartych przepędzono po
śniegu do baraku, gdzie na ścianach trzymała się gruba warstwa lodu.
Dano koszule, koc i pozwolono się położyć. Kładli się ciasno, plecami do
siebie, bokiem, by jak najmniejszą powierzchnię ciała wystawić na mróz,
przykrywając się wszystkimi kocami ułożonymi w jednej warstwie. Długo nie czekano, zaczęły się choroby, izba chorych, straszliwe wychudzenie.
Tato ciężko i długo chorował i przy życiu, mocno to podkreślał,
utrzymywał go siłą, z zaparciem, lekarz obozowy, doktor Majewski z
Grodna. Pocieszał, podtrzymywał na duchu, otaczał niezwykle serdeczną
opieką chorych. Ojciec przytaczał słowa doktora: „musisz żyć, musisz
wrócić, wrócisz do Polski, do rodziny. Ja ci nie pozwolę zginąć!”
Uznany za zdrowego wracał do baraku z funkcją dyżurnego, zwanego
„dniewalnym”. Do pracy już Go nie wyganiano. Współtowarzysze niedoli
bardzo się cieszyli, bo dyżurujący Tato bardzo starannie pilnował baraku
przed złodziejami. Przy Nim nikomu nigdy nic nie zginęło, a przecież w
warunkach obozowych każdy posiadany drobiazg był „skarbem” więźnia, poza
tym dyżurujący sprzątał, opalał barak, gotował wodę na tzw. „kipiatok”,
którą sam przynosił wiadrami. Jak straszliwa nędza bije z
opowiadania Taty o tym, jak więźniowie wyciągali z ubikacji papier
gazetowy, użyty przez personel łagru we wiadomym celu i oddzielając
czyste brzegi skręcali sobie machorkę i palili. Inny również straszliwy
fragment. Przyjaciel obozowy Taty, p. Ludwiczak, agronom z Częstochowy,
przynosił mu czasem świeży ogórek, „zorganizowany” z tzw. „pitomnika” –
specjalnego doświadczalnego pola. Pracujący zaś tam więźniowie kradli
wiadra po nawozie, wiadomo, że ludzkim, chowali w nim kradzione ogórki,
całość jakoś zakopywali, a potem przemycali do obozu. Brr! Na prośbę
Ojca posłałam dwa razy papier w banderoli – jakoś doszedł – na prezent
dla ukochanego doktora, któremu podarował też słoik po amerykańskim
smalcu z mojej paczki. Doktor cieszył się z pustego słoika, smalcu
jednak za nic nie chciał, nawet części wziąć dla siebie. Listy do
mnie Tato pisał na odwrocie listu otrzymanego ode mnie, potem pomogły
posłane rolki papieru, jedna dla doktora, druga rozdana przyjaciołom, o
dalsze zaś dostawy i mnie było trudno.
2. Rok bez żadnego kontaktu z rodziną, bez pomocy
W październiku 1944 r. do rodziców dotarła pierwsza moja karta pocztowa
z rosyjskim adresem, ale aresztowany Ojciec nie zdołał jeszcze
przyswoić sobie dość rozbudowanej jego treści i nie mając prawa
korespondencji z rodziną w Polsce, nie mógł też dotrzeć do mnie.
Niespodziewanie, po roku, w listopadzie 1945 r. dostaję pierwszy list od
Ojca z obozu. Opowiadał nam później, jak doszło do odtworzenia mojego
rosyjskiego adresu. Znowu zadziałał cudowny przypadek! W jakąś wolną
chwilę Tato, rozmawiając z drugim więźniem Polakiem, p. Niemirskim,
słyszy, że tamten ma w Rosji żonę i synka. Tknięty tym pyta o ich
miejsce pobytu i dowiaduje się: „Stawropolski Kraj, apanasienkowski
rejon, stacja Diwnoje, sowchoz nr 107”. Z miejsca Ojciec się orientuje,
że to ten sam adres. Byłam już wtedy w Polskim Domu Dziecka w Ipatowie,
lecz mi ten pierwszy list z łagru uczynni ludzie specjalnie dowieźli,
nie szczędząc trudów podróży. Nareszcie dowiedzieliśmy się, gdzie
jest, rozpoczęliśmy daremne działania. Pisaliśmy z Polski i ja w Rosji
prośby, podania. Napisałam do Najwyższej Rady Związku Radzieckiego –
nawet nie dostałam odpowiedzi. Szwagier, mąż Haliny, wykorzystał jakąś
oficjalną delegację, udającą się do Moskwy i równie bezskutecznie.
Zaczęły tylko przychodzić z łagru biedne listy, składane trójkąciki, nie
raz na odwrocie mojego listu, z tymi samymi niemal słowami: żyję,
jestem już zdrowy, marzę o Was!
3. Pomoc - paczki - pieniądze
Zabrałam się do wysłania paczki. Łatwo nie było – drożyzna obłędna,
rynek kołchozowy czynny zaledwie dwa razy w tygodniu. Innego dostawcy
nie ma. Poradzono mi gromadzić słoninę, suchary, cebulę i machorkę –
obozowy pieniądz. Z pomocą finansową nieoczekiwanie przyszedł dyrektor
Domu Dziecka, oddając mi kupon materiału, otrzymany niegdyś w formie
premii i zupełnie mu nieprzydatny. Istotnie, gatunek niewybredny, jakaś
rosyjska, albo inna wełenka, kolorek beż. Daję słowo honoru: nie
prosiłam o pomoc, zaofiarowano mi ją samorzutnie, odmawiałam! Do tego
młodzi wychowawcy, również samorzutnie, podjęli się sprzedaży kuponu na
rynku, wiedząc, że nie potrafię dokonać korzystnej sprzedaży. Piszę o
tym i jeszcze dzisiaj widzę w wyobraźni wysoką sylwetkę Szymona,
chodzącego po rynku ze zwisającym z ramienia materiałem. Kupowane
kolejno porcje składałam na parapecie okiennym – to były „święte”
zapasy. Nawet moje małe dziecko to rozumiało i przypominało, że nie
wolno ich ruszać: „są dla dziadziusia”. Paczka przygotowana niemal z
nabożeństwem, dotarła do Taty i jak mi później opowiadał, stanowiła dla
Niego prawdziwy ratunek, a machorka postawiła go na nogi. Sam nie palił
i w pierwszej chwili po rozpakowaniu paczki, nawet się zdziwił na widok
machorki. „Po co mi córka przysłała to?” Ale szybko do niego dotarło,
że to obozowy pieniądz. Tata dużo chorując nie orientował się w
codzienności tamtejszego życia. Przed wyjazdem do Polski chciałam
wysłać drugą paczkę. Chciałam bardzo, martwiąc się ogromnie, że Ojciec
zostaje w Rosji, bez żadnej już pomocy, po moim odjeździe. Niestety, z
Ipatowa wysłać jej nie mogłam, bo właśnie wstrzymano wysyłki pocztowe w
północne rejony Rosji. Dlaczego ? Zima! Śmieszne, bo w grudniu też
była zima, gdy wysyłałam pierwszą paczkę. Musiałam więc paczkę wziąć ze
sobą w drogę, planując jej wysyłkę z jakiejś miejscowości, gdzie
wypadnie postój. Z zebraniem produktów tym razem poszło łatwiej. Dom
Dziecka otrzymał dary od Związku Patriotów Polskich w Moskwie i na
wniosek nieocenionego dyrektora – naprawdę nie prosiłam go o to –
otrzymałam dwie porcje. Pamiętam swoje zaskoczenie, słysząc: „proponuję
wpisać na listę przydziału Ojca pani Basi, bo wiadomo, że przekaże Mu
swoją część”. Przez zaciśnięte gardło ledwie mi się wycisnęły słowa
podziękowania. Otrzymałam mleko skondensowane, cukier i pewnie coś
jeszcze. To miały być dary amerykańskich Żydów. Wiozę ze sobą paczkę
dla Taty, planując jej nadanie w pierwszej dużej rozjazdowej stacji
kaukazkaja, gdzie z pewnością przez jakiś czas transport będzie stał.
Ale, na jak długo? Z duszą na ramieniu wyruszyłam do miasta, na pocztę. I
co się okazało? Przyjmowano już paczki w tym kierunku, lecz tylko w
opakowaniu z dykty! Wracam cała spięta, łamiąc sobie głowę nad
rozwiązaniem problemu. Widzę – nawet teraz w wyobraźni – długi sznur
wagonów na torze w niezmierzonym stepie i na tym tle naszych
„podróżników” i moje dziecię pod solidną opieką. Biegną do mnie
rozczarowani przyjaciele, widząc nie wysłaną paczkę. I z miejsca
znajduje się rada. Pan Paszkiewicz, jeden z dawnych znajomych Ojca, w
biegu uzyskał od mgr Drekstlera skrzynię z dykty, w której tamten wiózł
rodzinny bagaż i natychmiast wziął się do jej przerabiania. W rekordowym
tempie, tuż przy pociągu na torach, wszystko jak należy poprzycinał i
zbił. Ale, niestety nie starczyło już czasu na powtórną wyprawę do
miasta na pocztę. Jechałam z paczką, próbując na większych krzyżujących
się stacjach dokonać wysyłki. Daremnie, gdyż na Ukrainie nie można było
liczyć na dłuższe postoje. Dojechaliśmy wreszcie do Rawy Ruskiej, na
granicę i tu udało się wysłać fatalną paczkę, jednak nie bez ponownych
trudności. Poczta przyjmowała paczki tylko do osób uwięzionych, w
adresie zaś Taty nie było tego oznaczenia. Adres brzmiał: „Komi ASSR,
poczta Kniaź Pogost, sowchoz Kiłtowo, jaszczik nr 17 i przy nazwisku
tylko literki „Z/K” – co oznaczało „zakluszczonnyj” ale tego na poczcie
nie chciano uznać. Nazwę obozu: „Peczora Łagier” poznałam o wiele
później. Rozpacz, ale się chwyciłam pomysłu, by interweniować u
polskiego Pełnomocnika PKWN w Rawie Ruskiej. I tutaj też formalizowano,
że jak i skąd można mieć pewność, że chodzi o więzienie. Chciałoby się
krzyczeć: ludzie oszaleliście? „czy Ojciec mógł pojechać pod Koło
Podbiegunowe na wczasy?” Dławiąc się i dusząc usiłowałam trafić do
rozumu i serca przez spokojną argumentację. Daremnie. Chwytając się
ostatniej deski ratunku, proponuję, że pracownicy Polskiego Domu Dziecka
poświadczą, że od dawna jest im wiadome uwięzienie mojego Ojca.
Pomogło! Wróciłam na stację, tam szybko wszyscy podpisali odpowiednie
poświadczenie i z nowym papierkiem do pełnomocnika, stamtąd na pocztę.
Paczka wreszcie została nadana po odbyciu jakże męczącej odysei
nieustannego napięcia i kolejnych rozczarowań. Wysłałam też 800
rubli, które i tak zginęły. Było mi nareszcie lżej na duszy, że coś
nieszczęsnemu Ojcu załatwiłam. Paczka do obozu trafiła, jak później Tata
opowiadał, w Wielki Piątek. I przede wszystkim z płótna – surówki, w
którą tym razem obficie zawinęłam skrzynkę, uszył sobie koszulę. Można
sobie wyobrazić workowatą koszulę z wycięciem na szyję, ręcznie
ześciboloną. I na Wielkanocne śniadanie mleko skondensowane, cukier...
Pozwoliłam sobie na zbyt długą opowieść o paczkach, ulegając natłokowi
wspomnień weszłam w szczegóły. Tyle trudności, by trochę pomóc.
4. P o w r ó t Ojca Wraz z moim powrotem z Rosji, uciął się kontakt z Ojcem, pozbawionym prawa do korespondencji z Polski.
Jesteśmy wszyscy zgnębieni i ku naszemu przerażeniu, latem 1946 r.,
Jurek Rodziewicz zawiadamia nas, że ma wiarygodną informację, że nasz
Ojciec nie żyje! Trudno było nie uwierzyć, ale po krótkim czasie
wszyscyśmy naraz, zdumiewająco zgodnie, odrzucili myśl o śmierci Taty:
„Żyje, musi żyć, przecież nawet hitlerowcy zawiadamiali rodziny o
zgonach”. Nie zaniechaliśmy więc pism i interwencji. Wreszcie 19
listopada 1946 r., w poniedziałek rano, zjawia się w naszym domu starszy
pan, Szczepański z Terespola, oznajmiając, że przebywał w łagrze z
naszym ojcem, został zwolniony i przyjechał do nas na prośbę Ojca, by
powiedzieć, że żyje, bo się zorientował, że listy nie dochodzą. Ku
naszemu zdumieniu dodał, że i nasz Ojciec po jego wyjeździe też wyszedł
na wolność, jest już w Brześciu, ale tamtejsza rodzina i przyjaciele nie
puszczają Go. Wszyscy bardzo ojca lubili i szanowali, chcieli Go trochę
przyodziać i godnie pożegnać. Pan Szczepański będąc w Terespolu słyszał
o tym od ludzi przyjeżdżających z Brześcia, ale uważał za swój
obowiązek zawiadomić nas zgodnie z daną obietnicą. Istotnie, Tato
wracał obdarty, w postrzępionym owczym kożuchu, otrzymanym za solidną
pelisę, skradzioną przy przyjęciu do obozu, w łapciach z opony. Stryj
Aleksander zmusił do wzięcia nowych, solidnych butów, drudzy przyjaciele
do paru rzeczy, ale przy owczym kożuchu i grubszej odzieży zewnętrznej
uparł się, bo za wszelką cenę chciał pokazać, w jakim stanie wracają
Polacy z zesłania, z łagru. Na dworcu w Warszawie dał się sfotografować,
ale tak głośno opowiadał, co się z nim w Rosji stało, że wreszcie ktoś
przytomny cicho uprzedził o niebezpieczeństwie takiego przekazu i Tato
opuścił dworzec, pojechał na Chmielną do córki Haliny. Tego samego
dnia 19 listopada 1946 r., o godz. 14-tej, w parę godzin po przyjeździe
pana Szczepańskiego, przyjechał nasz Ojciec z siostrą Haliną. Był żółty,
chudy, przygaszony, zupełnie inny. Widmo człowieka niegdyś radosnego,
wspaniałego człowieka, przyjaciela. Niegdyś wspaniały gawędziarz,
dzisiaj opowiada nam z prawdziwym przymusem o łagrze, bolały go te
wspomnienia, widział też jak cierpi Mama, słuchając Go. Może dlatego nie
zdołaliśmy zadać więcej pytań, ale też i dlatego, że i nam ściskały się
serca. Miał wielu przyjaciół, ze wszystkimi się witał serdecznie
obejmując i ocierając później załzawione oczy. Zamiejscowych objechał
razem z bratankiem, Gienkiem Rodziewiczem, swoim wychowankiem (sierotą),
który po powrocie do Polski z niewoli niemieckiej odszukał nas i z
nami, jak rodzony, zamieszkał. Do głębi za to znienawidził wszystko, co rosyjskie, co sowieckie!
W 1949 r. dopadł Tatę pierwszy krwotok z żołądka i jak mi opowiadał dr
Gałązka, ze szpitala przy ul. Szterlinga, Tato słysząc, że dostanie
transfuzję krwi, z miejsca zastrzegł: „ale nie sowiecką krew!”
Ojciec ciężko zachorował, cierpiał na nowotwór żołądka, ale był
zdumiewająco cierpliwy! Nikt nigdy nie usłyszał słowa skargi czy jęków, a
wiadomo, jakie przeżywał katusze. Ta właśnie cecha naszego Ojca budziła
szczególny podziw i współczucie, opiekującego się Nim doktora Fetera w
szpitalu, potem w domu. Nowotwór błyskawicznie rozprzestrzenił się.
Ojciec operacji się nie poddał. Wzruszający był stosunek Dziadka do
małego, odzyskanego wnuczka – Zbyszka, łączyła ich dodatkowa więź,
obydwaj byli Sybirakami. Z małym, dopóki nie zaatakowały go bóle
nowotworowe w 1949 r., dziadziuś potrafił się wesoło bawić i śmiać,
tarzać na tapczanie i powtarzać: „My, dwa Sybiraki”. Nigdy nie pozwalał
ukarać urwisa, chociaż w szkole czasem zasłużył na to. Tato bardzo
kochał dzieci, bo i późniejsze wnuczęta, urodzone w 1947 r. i 1948 r.:
Wojtuś (brata) i Andrzejek (siostry) – również głęboko rozczulały
dziadziusia.
16 listopada 1951 roku w piątek – nasz Ojciec
umiera. 19 listopada 1951 r. o godzinie 14-tej został wyniesiony z domu w
trumnie przez te same drzwi, przez które dokładnie pięć lat przedtem,
także o 14-tej godzinie wszedł do siebie po straszliwej tułaczce. Żył 69 lat.
Cześć Jego pamięci.
Źródło : Rocznik „My, Sybiracy" i "Zesłaniec" nr 42, 201 rok
|
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz