Szukaj na tym blogu

Translate

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Tułaczka przez śniegi Syberii - Lucyna Wojno


                                                                     
 ♦Tułaczka przez śniegi Syberii - Lucyna Wojno♦
      


Urodziłam się 23 kwietnia 1931 roku w Łomży. Moja mama, Wiktoria Śliwowska z Łuniewskich herbu Ślepowron, była chora i musiała leżeć w szpitalu w Łomży, aby utrzymać ciążę. Niestety, zachorowała na grypę, a leczenie w tamtych czasach było niewystarczające. Wystąpiły powikłania, głównie dotknęły serce. To właśnie w Łomży przyszłam na świat. Mama nie odzyskała zdrowia i zmarła, gdy miałam dwa lata i cztery miesiące. Moją opieką zajęła się młodsza siostra mamy, Kazimiera, która później została żoną mojego ojca Juliana i dla mnie stała się drugą matką. Z tamtych wczesnych lat dzieciństwa pamiętam jedynie scenę, gdy obok trumny z ciałem matki klęczał na jednym kolanie mój ojciec Julian, a ja siedziałam na drugim kolanie, wycierając mu chusteczką łzy spływające po policzku. 
 
Mieszkaliśmy w wsi Buczyno Mikosy, w powiecie Wysokomazowieckim na Podlasiu. Mój ojciec, Julian Śliwowski z herbu Jasieńczyk, był podoficerem Wojska Polskiego i w 1939 roku walczył z Sowietami w okolicach Lwowa. Tam uniknął dostania się do sowieckiej niewoli, ponieważ zdołał uciec. Po 17 września 1939 roku tereny powiatu wysokomazowieckiego znalazły się pod okupacją sowiecką. Wszystkie urzędy zostały obsadzone przez NKWD, często przez miejscowych polskich Żydów komunistów, którzy w ten sposób uzyskali dostęp do informacji o miejscowej ludności. 
 
Powiat wysokomazowiecki w tamtym czasie zamieszkiwany był w 70% przez drobną szlachtę. Już w styczniu 1941 roku do naszego domu przybyło NKWD z poleceniem aresztowania ojca. Jednakże nie zastali go, ponieważ akurat wyjechał z końmi na jarmark do Sokół. Sowieci postanowili jednak czekać na niego. Za namową macochy powiedziałam sowieckiemu żołdakowi, że muszę udać się do wygódki obok stodoły. Poszedł za mną, a za stodołą rozciągał się las. Uchyliłam ruchome deski i uciekłam do lasu, a następnie do sąsiadów, aby powiadomili ojca, że czekają na niego „ruscy” i żeby nie wracał do domu. Sąsiad wsiadł na konia i zdołał odnaleźć ojca, uprzedzając go. Kiedy wróciłam do domu, dostałam srogie lanie od sołdatów. Sowieci od początku 1941 roku poszukiwali ojca i często niespodziewanie odwiedzali nasze gospodarstwo. Ojciec ukrywał się do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, czyli do 22 czerwca 1941 roku. Dorośli domownicy mieli przeczucie, że nasza rodzina może zostać aresztowana. 
 
Dnia 20 czerwca 1941 roku o godzinie 4 rano obudziło nas łomotanie do drzwi. Do domu wtargnęli żołnierze NKWD, kazali zabrać ze sobą trochę rzeczy osobistych, ciepłe ubrania i jedzenie oraz powiedzieli, że nas aresztują i zabiorą ze sobą. Przyprowadził ich polski Żyd, znajomy rodziny o nazwisku Gołąbek (prawdopodobnie urzędnik sielsovieta w Kalinowie Sołkach). Był w mundurze NKWD, ale nie wszedł na podwórze, tylko obserwował wszystko z drogi przed bramą. Zabrano nas pięcioro osób: mnie, miałam wtedy 10 lat, macochę Kazimierę Śliwowską, w wieku 25 lat, siostrę Wiktoria w wieku 5 lat, drugą siostrę Reginę w wieku 3 lat, oraz najmłodszego brata Andrzeja, mającego zaledwie 5 miesięcy. Matka cały czas płakała, a nasze rzeczy pakowała babcia. W ten sposób mieliśmy niewielkie zapasy na czas podróży. 
 
Zostaliśmy aresztowani za to, że byliśmy szlachcicami, a mój ojciec brał udział w kampanii wrześniowej w stopniu podoficerskim, za to, że był sympatykiem przedwojennej endecji, za to, że umiał posługiwać się bronią i za to, że był dobrym gospodarzem, zwanym przez ruskich „kułakiem”. Innym transportem wywieziono na Sybir także dwóch braci mojego ojca z rodzinami oraz dziadka Aleksandra z Osip Wydziory. Zostaliśmy zawiezieni na stację kolejową Czerwony Bór i załadowani do bydlęcych wagonów. W każdym wagonie znajdowało się od 8 do 10 rodzin, co dawało łącznie 40-50 osób. Podróż zesłańcza trwała około czterech tygodni, podczas której na stacjach nie wolno było nawiązywać kontaktu z innymi nieszczęśnikami. W środku wagonu znajdował się wycięty otwór, służący do załatwiania potrzeb fizjologicznych. 
 
W takich sytuacjach rodzina osłaniała każdego kocem albo prześcieradłem zabranym z domu. Podróż była długa i wyczerpująca. Jechaliśmy latem, więc w wagonach było duszno, gorąco i cuchnąco. Martwiliśmy się o najmłodszego kilkumiesięcznego Andrzejka. Nie mieliśmy żadnych pieluch, tylko jakieś kawałki prześcieradeł, czy innych szmat, nie wspominając o możliwości jakiejś kąpieli, czy mycia. Często siadałam przy drzwiach wagonu, trzymając Andrzejka na kolanach, a wiatr wpadający przez szpary osuszał rany i krosty na jego ciele. Czasami dzieci i starsze osoby umierały z głodu i wycieńczenia, a ich ciała pozostawiano bez pochówku. Nikt ich nie grzebał. Zdarzało się, że zwłoki wyrzucano z wagonów, często podczas zatrzymania pociągu na moście nad rzeką. Matki czasem próbowały ukryć ciała zmarłych dzieci, aby móc je pochować zgodnie z chrześcijańskimi tradycjami. Niestety, konwojenci dokładnie przeszukiwali wagony i zabierali ciała dzieci, pozostawiając matki z bólem i żalem. W najlepszym przypadku matka otrzymywała kilka kopniaków, cierpiąc podwójnie. 
 
Odgłosy wojny dotarły do naszego transportu na terenie dzisiejszej Białorusi, w miejscowości Zelwa nad rzeką Zelowianka. Pociąg zatrzymał się na moście, a obsługa uciekła, gdy nadleciały niemieckie samoloty zrzucające bomby. Mężczyźni zdołali wyrąbać parę desek i zaczęli wymachiwać białymi szmatami. Wówczas niemieckie samoloty zniżyły lot i, przelatując nad pociągiem, odleciały. Byliśmy przekonani, że zginiemy na tym moście. Już po wojnie dowiedziałam się od znajomej, która również jechała tym transportem, że o bombardowaniu naszego pociągu dowiedziały się rodziny pozostałe w kraju. Kilkunastu mężczyzn z naszych rodzin pojechało na miejsce tego wydarzenia do Zelwy. Niestety pociągu już dawno nie było, ponieważ odjechał, gdy samoloty odleciały. Rozmawiali o tym z miejscowymi ludźmi. Świadkowie z płaczem opowiadali, że w czasie bombardowania nagle nad pociągiem pojawiła się Matka Boska, okrywająca go swoim niebieskim płaszczem, i razem z polskimi ofiarami popłynęła na Sybir. Świadkowie twierdzą, że był to cud.
 
 Docelowym przystankiem tego transportu było Tomsk, położone w głębi Syberii, jednak po krótkim pobycie zostaliśmy przetransportowani z powrotem do Omska. Wyładowano nas pod namiot areny cyrkowej. Tam spędziliśmy kilka dni. Potem zawieziono nas do miejscowości Kolosovka. Czekaliśmy na następny transport. Miejscowi obserwowali nas uważnie, z niedowierzaniem patrząc na naszą sytuację i dyskutując między sobą. Zastanawiali się, dlaczego, pomimo bycia więźniami, mieliśmy tak wiele bogatych rzeczy ze sobą, takich jak jedzenie, pościel, koce i inne ubrania. Niektórzy z nas mieli nawet całe bele płótna, które później wymieniali na żywność. W przeciwieństwie do nich, jak wspomniałam wcześniej, my mieliśmy niewiele. Przypominam sobie sytuację, gdy jedna z polskich kobiet wyłożyła na kamieniu kawałek chleba, który przywiozła z Polski. Chleb był już lekko spleśniały, więc rozpadł się na drobne kawałki – liczyła, że ptaki go zjedzą. Mały rosyjski chłopiec obserwował to zdarzenie. Podbiegł i zawołał „Babuszka nie brasaj chleba, ja jego skuszaju”. Chwycił łapczywie resztki chleba i zjadł. Wtedy zdałyśmy sobie sprawę, że na Syberii panuje wielka bieda i czekają nas trudne czasy.
 
 Następnie zostaliśmy załadowani na statki, gdzie mieszano ludzi w taki sposób, że brano jedne rodziny z jednego wagonu z przodu pociągu, a inne z tyłu. Tak płynęliśmy w dół rzeki Irtysz przez trzy dni, aż dotarliśmy do portu Tara. Tam załadowano nas na barki przeznaczone do przewozu węgla. Podróż trwała cały dzień, a wszyscy bardzo się baliśmy, obawiając się, że zatoniemy. Barka bujała się na wszystkie strony, a my zostaliśmy pokryci pyłem węglowym jak górnicy. Modliliśmy się przez całą drogę, a najbardziej podtrzymywała nas modlitwa „Pod Twoją obronę”. Po wyładunku na brzegu zostaliśmy rozwiezieni ciężarówkami do okolicznych kołchozów, gdzie osiedlono nas po kilka rodzin. Zostaliśmy zakwaterowani w zimnych, obskurnych barakach, zasypanych śniegiem i błotem. Do końca życia nie zapomnę ukąszeń pluskiew. Nasze grupy zostały rozdzielone i pomieszane w taki sposób, że wśród Rosjan była tylko garstka rodzin polskich. Spędziliśmy tam dziewięć miesięcy, do kwietnia 1942 roku. 
 
Rosjanie, których spotkaliśmy w kołchozie podczas tej zesłańczej wędrówki, byli biedni, ale niezwykle życzliwi. Dzielili się z nami wszystkim, co mieli. To właśnie tym prostym, ubogim ludziom zawdzięczamy nasze życie. Mieszkaliśmy w drewnianym, zimnym i dziurawym baraku. Oprócz zimna musieliśmy zmagać się z wszami i pluskwami, które nas gryzły. Ich ukąszenia były strasznie bolesne, a na ciele pozostawały czerwone, duże plamy. Tak cierpieli zarówno zesłańcy, jak i Rosjanie. Otrzymywaliśmy skromne racje żywnościowe, ale zawsze było tego za mało. Pamiętam, że najlepsze były zmarznięte ziemniaki, które udało nam się zebrać na polu. Wtedy mogliśmy najeść się do syta. 
 
Kiedy mama znalazła pracę w oborze, potajemnie udało jej się ukraść trochę mleka – było to prawdziwe luksus, choć zazwyczaj trafiało ono do mojego małego brata, Andrzeja. Mama karmiła go piersią przez cztery lata, co pozwoliło mu przetrwać trudne warunki i przeżyć. 
 
Kiedy został podpisany układ Sikorski - Majski dostaliśmy „bumagę”, że jesteśmy wolni. Matka postanowiła, że nie zostaniemy tam dłużej, i że jak tylko opadną pierwsze śniegi, ruszamy na zachód w stronę Polski. Tak też uczyniła. Wiosną 1942 roku, w kwietniu, wpięć polskich rodzin wyruszyło pieszo na zachód. Choć w kalendarzu była już wiosna, to nadal panowała surowa zima. Była to niezwykle trudna wyprawa. Jeden z polskich znajomych zrobił drewniane sanki dla mojego młodszego rodzeństwa – matka wyścieliła je jakąś pierzyną i kożuchem i wyruszyliśmy w nieznane. Inni, którzy zostali, ostrzegali matkę, że nie powinna wyruszać, bo nie da rady i wszyscy zginiemy w obcej ziemi z zimna i głodu, albo zostaniemy zaatakowani przez wilki. My jednak kontynuowaliśmy podróż w kierunku Polski. 
 
Wędrowaliśmy z kołchozu do sowchozu, prosząc o pożywienie i nocleg, które zawsze udzielano nam w jakiejś szopie. Każdego dnia trafialiśmy do innej wsi, innego kołchozu lub sowchozu, spędzając każdą noc pod obcym, nieznanym dachem, zazwyczaj w szopie lub stodole, rzadziej w domu. Codziennie rano razem z siostrą biegłam z prośbą o jedzenie – żebraliśmy, aby coś dostać. Podczas jednego z noclegów w jednej z wsi spotkaliśmy sowieckiego żołnierza, który wracał na front z przepustki. Gdy dowiedział się, że jesteśmy polskimi dziećmi zesłańcami, wzruszony podarował nam swoją walizkę pełną sucharów. To dzięki takim ludziom udało nam się przetrwać. 
 
Mieliśmy tylko jeden dłuższy postój w Pietropawłowsku w Kazachstanie, ponieważ były roztopy i niewyobrażalne błoto, które uniemożliwiło nam kontynuację podróży. W dalszą drogę ruszyliśmy dopiero po dwóch, może trzech tygodniach, kiedy ziemia i drogi trochę wyschły. Czasami udawało nam się zdobyć „łapcie” – buty z plecionego łyka, dzięki którym nie musieliśmy chodzić boso. Sanki matka zamieniła na rodzaj drewnianej taczki, w której przewoziliśmy brata Andrzeja. Nasza wędrówka zakończyła się 2 października 1942 roku, gdy dotarliśmy na Ural. Robiło się jum Rożno i dalej nie dało się wędrować. Znaleźliśmy schronienie w sowchozie o nazwie „Podsiobnoje Hoziajstwo Gór Balnica” w rejonie Złotoust, obwód Czelabińsk. Miejscowi Rosjanie nie mogli uwierzyć, że przeszliśmy pieszo tak długą trasę przez Syberię – mówili, że było to około 1 500 km, a może nawet 2 000 kilometrów. Mama poszła do „sielsovieta”, aby zarejestrować siebie i dzieci na pobyt. Wtedy otrzymaliśmy dary od amerykańskiej UNRY, w postaci ciepłych ubrań i trochę konserw. Byliśmy bardzo szczęśliwi, ale ta radość nie trwała długo. Kiedy matka rano poszła do pracy w sowchozie, my dzieci jeszcze spaliśmy. 
 
Po przebudzeniu od razu zauważyłam, że zniknęły dary, które otrzymaliśmy z UNRY. Zniknęła również polska rodzina, która razem z nami dotarła z dalekiej Syberii na Ural. Zrozumieliśmy, że nasi znajomi Polacy nas okradli. Co więcej, po powrocie do Polski dowiedzieliśmy się, że ta rodzina wcześniej wróciła i skontaktowała się z moim ojcem, informując, że żyjemy i na pewno zdrowi wrócimy. W podziękowaniu za opiekę i dobrą nowinę ojciec zabił świniaka i obdarował nim „naszych opiekunów”. Gdy ojciec poznał prawdę, nie miał już więcej kontaktu z tą rodziną. Na Uralu mama pracowała w sowchozie, a ja przez pewien czas opiekowałam się dzieckiem Rosjanki, którego ojciec był Polakiem – zesłańcem, który zaciągnął się do polskiego wojska i wyjechał na front. Pracowałam za jedzenie, ale byłam oddalona od matki i rodzeństwa o 5 km. Ta separacja była dla mnie nie do zniesienia. Do końca życia nie zapomnę tych uczuć. Podczas końcowego etapu naszego pobytu na Uralu, zdarzyła się bardzo smutna historia. Pewnego dnia matka została skierowana do pracy w chlewni przy świniach, gdzie brygadzistką była Rosjanka. Była ona w trudnej sytuacji materialnej, miała małe dziecko, męża na froncie i starszą matkę na utrzymaniu. Zdobycie dobrych ziemniaków graniczyło z cudem, dlatego obie postanowiły ukraść wiadro zboża i wymienić je na ziemniaki w innym sowchozie. Matka przewoziła trociny na ściółkę dla świń, w wozie zw. „tieleżką” i tam schowała zboże, po czym pojechała po trociny. Niestety, na miejscu spotkała brygadzistkę Żydówkę, która sprawdziła zawartość wozu i odkryła zboże. Matka została natychmiast postawiona przed sądem i groziło jej więzienie, jednak na rozprawę przybyła brygadzistka Rosjanka i wzięła całą winę na siebie. Choć nie musiała tego robić, jej poświęcenie sprawiło, że matka została uwolniona i mogła nadal opiekować się nami. Rosjankę skazano na 9 miesięcy więzienia. W momencie, gdy była eskortowana do więzienia, powiedziała mojej matce: „Ty, Wiero (bo tak nazywano moją matkę), masz czworo dzieci, one by umarły bez Ciebie, a ja mam tylko jedno dziecko i babcię, kto się nimi zajmie?” Nigdy więcej nie spotkaliśmy tej odważnej kobiety. 
 
Aby zarobić kilka kopiejek, grupka dzieci rosyjskich i polskich zakradała się na miejscową stację kolejową, skąd kradliśmy żywicę z beczek, z której wyrabialiśmy gumę do żucia, tzw. waczki. Gotowaliśmy żywicę, a gdy stała się miękka i elastyczna, wałkowaliśmy ją i formowaliśmy coś w rodzaju kopytek (klusek). Tak przygotowane „waczki” sprzedawaliśmy żołnierzom jadącym na front za kilka kopiejek. Moje młodsze rodzeństwo bawiło się z Rosjanami i między sobą rozmawiało już tylko po rosyjsku. Uczęszczali do przedszkola działającego przy sowchozie. Po powrocie matki z pracy zaczynała z nimi rozmawiać po polsku, aby nie zapomnieli ojczystego języka. Cały czas uczyła nas modlitw, w tym pacierza. Modlitwy dodawały nam siły i wiarę, że kiedyś wrócimy do domu. Do dzisiaj mam różaniec, który towarzyszył mi przez cały ten czas na Syberii. Otrzymałam go od babci tuż przed zsyłką i jest dla mnie relikwią. Moje młodsze rodzeństwo bawiło się z Rosjanami i między sobą rozmawiało już tylko po rosyjsku. Po powrocie do Polski, gdy zobaczył ojca na podwórku, zapytał matkę: „Chto e etot mużyk z usami”? 
 
Był już 21 kwiecień 1946 rok. Miałam wtedy 15 lat, kiedy przypadkiem, pracując u Rosjanki i opiekując się jej dzieckiem, dowiedziałam się, że na stacji kolejowej będzie podstawiony pociąg do Polski. Szybko pobiegłam do sowchozu, aby przekazać tę dobrą wiadomość mojej matce. Wieczorem przebiegłam pięć kilometrów przez las, w którym były wilki, jednak wtedy nie bałam się ich. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do matki i rodzeństwa. Po dotarciu i przekazaniu radosnej nowiny, wszyscy się rozpłakaliśmy i w pośpiechu pakowaliśmy resztkę naszych rzeczy, aby zdążyć na pociąg. Udało się. Okazało się, że w pociągu podróżowali głównie Żydzi, a w jednym wagonie były dzieci z „ochronki”, czyli syberyjskie sieroty. Byliśmy jedyną polską rodziną w całym transporcie.
 
 Kiedy pociąg zbliżał się do obecnych granic Polski, zauważyliśmy, że Żydzi wysiadali w popłochu na stacjach i uciekali. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Przecież przez całą dotychczasową podróż byli zadowoleni, głośno rozmawiali, śpiewali i cieszyli się, że jadą do Polski. Matka postanowiła porozmawiać z jednym starym Żydem i wtedy dowiedziała się, że hitlerowcy wymordowali Żydów w Polsce. W Rosji nikt o tym nie słyszał. Większość Żydów wysiadła z pociągu ze strachu i nie kontynuowała podróży. 
 
Pociągiem dotarliśmy do Opola, skąd otrzymaliśmy bilety do naszej najbliższej stacji, Szepietowo na Podlasiu. Był maj. Gdy wysiedliśmy na stacji, brudni, śmierdzący i obdarci ludzie zaczęli nas pokazywać palcami, pytając: „Sybiracy?” Wyglądaliśmy jak nędzarze. W Polsce wiosna była już w pełni, a my byliśmy ubrani w grube, brudne i połatane ubrania. Matka nosiła spódnicę, którą zabrała z Polski przy deportacji na Syberię. Spódnica była cała w łatach, tylko po opaśnicy można było rozpoznać materiał, z jakiego była uszyta. Pieszo dotarliśmy do pobliskiej wsi Średnica, gdzie mieszkali nasi krewni. Nikt nas nie poznał. Ile było radości i płaczu, gdy wyjawiliśmy, kim jesteśmy. Pamiętam pierwszy gorący posiłek w Polsce – ciotka szybko ugotowała zacierkę na mleku. Nie mogłam uwierzyć, że jedzenie może być takie smaczne. To uczucie pozostanie ze mną do końca życia. 
 
Do domu, oddalonego o 10 km, do Buczyna Mikosy zawiózł nas furmanką krewny ze Średnicy. Radości było co niemiara, gdy przywitał nas ojciec. Jednakże nawet dzisiaj mam koszmary senne! 
 
Opowiadała: Lucyna Wojno z domu Śliwowska; zanotował: Zdzisław Wojno, syn Lucyny. Brzoski Gromki, lipiec 2010 roku. 
 
Opublikowano za zgodą Zdzisława Wojno.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz