W tajgach Sybiru i na stepach Ukrainy - Roman Wojtyło cz.1.
Roman Wojtyło – urodzony 21.10.1932 roku w miejscowości Kuropatniki,
pow. Brzeżany; woj. tarnopolskie w rodzinie chłopskiej. 10 lutego 1940
roku został wywieziony wraz z rodzicami – Franciszkiem i Marią oraz
siostrą Władysławą na Sybir do miejscowości Borzowo w Krasnojarskim
Kraju. Do Polski powrócił z rodziną w styczniu 1946 roku (wszyscy
zamieszkali w Ulesiu w powiecie legnickim). W Legnicy ukończył w 1948 r.
szkołę podstawową, a następnie w 1952 liceum ogólnokształcące. W latach
1952-1957 studiował na Wydziale Budownictwa Politechniki Wrocławskiej i
uzyskał dyplom inżyniera budownictwa lądowego (specjalność konstrukcji
budowlanych). Pracę zawodową rozpoczął w 1957 roku na stanowisku
kierownika budowy. W kolejnych latach pracował jako inspektor nadzoru
budowlanego oraz zastępca dyrektora ds. technicznych w różnych firmach
budowlanych. Jednocześnie przez kilka lat nauczał w wieczorowym
Technikum Budowlanym w Legnicy. Odznaczony, między innymi, Srebrnym
Krzyżem Zasługi za wkład w rozwój budownictwa, Złotą Odznaką Zasłużony
dla Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych. Za budowę Domu
Harcerza w Legnicy otrzymał w 1989 roku Honorową Odznakę Przyjaciół
Harcerstwa. 21 października 1992 roku przeszedł na emeryturę. W 1999
roku wstąpił do Związku Sybiraków. 21 września 2005 roku został
odznaczony przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Krzyżem Zesłańców
Sybiru. W 1958 roku zawarł związek małżeński z Marią z domu Szełemiej.
Zamieszkali oboje w Legnicy, gdzie żyją do tej pory. Mają dwie córki i
syna. Wszyscy troje są absolwentami wyższych uczelni Wrocławia. * Boże,
ile to dni, ile lat minęło od 1 września 1939 roku, gdy po raz pierwszy
w życiu miałem pójść do szkoły w mojej rodzinnej wsi, Seńkowie
Kuropatnickim (powiat Brzeżany, województwo tarnopolskie). Dzień wstał
jasny, słoneczny, na niebie nie było ani jednej chmurki, na trawy i
drzewa opadła rosa i skrzyła się w słońcu jak iskierki ognia. Wstałem
wcześniej niż było konieczne, nie mogłem spać podniecony moim szkolnym
początkiem. Wyszedłem na po-dwórko, popatrzyłem na gołębniki umocowane
pod okapem stajni. Na szerokiej desce biegnącej przez całą długość
stajni, pod
gołębnikami siedziały gołębie różnych ras i kolorów. Drzwi do stajni
były otwarte, gdyż ojciec i mama wstali wcześniej, by nakarmić zwierzęta
i wydoić krowy. Przy żłobach przypięte na łańcuchach stały dwie krowy
wiśniowe i jałówka także wiśniowa, oraz dwa gniade konie. Sierść na nich
lśniła, były dobrze utrzymane i wyczyszczone jak co dnia przez ojca.
Popatrzyłem szczególnie na konie, które były i są miłością mojego życia.
Klacz oderwała głowę od żłobu i cicho zarżała, po czym znowu schyliła
się nad żłobem z obrokiem. Opuściłem stajnię w momencie, gdy mama wyszła
z komory z dużym blaszanym garnkiem wypełnionym ziarnem. Sypnęła przed
stajnią kilka garści zboża. Ze wszystkich kątów podwórza zaczęły się
zbiegać kury i kaczki, gołębie zaś zrywały się z deski, siadały na
ziemię i dziobały rozrzuconą karmę. Samce gruchały, kręcąc się w koło i
strosząc pióra, a samiczki – zapobiegliwsze skutecznie napełniały swoje
wola.
Mama wysypała resztki ziarna między jedzące ptactwo i
zabrała mnie do kuchni na śniadanie. Przy drewnianym stole siedziała już
moja starsza o półtora roku siostra Władzia, jadła chleb z masłem,
popijając przegotowanym mlekiem. Ona też miała iść do szkoły, ale już do
drugiej klasy. Zjadłem kromkę chleba, gdy do kuchni pospiesznie wszedł
ojciec. Twarz jego, zawsze pogodna, była blada i zasępiona. Stał przez
chwilę na środku pomieszczenia po czym spokojnym, ale przytłumionym
głosem powiedział: „Wyjdźcie wszyscy na dwór” i ruszył ku drzwiom.
Wyszliśmy na podwórze i usłyszeliśmy jakiś szum i buczenie dochodzące z
góry. Słońce było jeszcze nisko nad horyzontem, a więc nas nie
oślepiało. Wpatrzeni w niebo zobaczyliśmy bardzo wysoko kilkanaście
świetlistych punktów, poruszających się stosunkowo szybko. Były to
samoloty lecące w uformowanym szyku trójkowym. Za chwilę, dużo niżej niż
lecące bombowce, zaczęły wybuchać pociski artylerii przeciwlotniczej
wystrzeliwane z Brzeżan, gdzie stacjonował 51 Pułk Wojska Polskiego. Po
kilku minutach strzelanie ustało, artylerzyści zorientowali się, że
ostrzał jest nieskuteczny. Samoloty zaś w zwartym szyku leciały dalej w
kierunku Tarnopola.
Ojciec stał jeszcze dłuższą chwilę, a my
wpatrzeni w niego czekaliśmy, co powie. Wreszcie ojciec wypowiedział
jedno słowo – WOJNA! Od strony Kuropatnik dało się słyszeć bicie dzwonów
kościoła parafialnego. Po jakimś czasie mieszkańcy wsi zaczęli
wychodzić na wiejską drogę i gromadami szli w kierunku szkoły, gdzie
było jedyne we wsi radio głośnikowe. Wreszcie Warszawa nadała komunikat,
że rano Niemcy napadły na Polskę jednocześnie z kilku stron. Ludzie
dyskutowali, przekomarzali się, czy wojna długo potrwa, kto wyra, jakie
czekają nas zdarzenia. Wreszcie zaczęli się rozchodzić do codziennych
zajęć, których we wrześniu nie brakowało. Z chwilą wybuchu wojny
ogłoszono powszechną mobilizację, co znaczyło, że mężczyźni zdolni do
służby wojskowej mieli się niezwłocznie stawić w swoich jednostkach
wojskowych. Z mojej rodziny dotyczyło to wujka Michała Białoskórskiego i
wujka Józefa Zielonki. Pułk 51 z Brzeżan także wyruszył na front
zachodni. Koszary opustoszały. Pozostała tylko część kompanii
wartowniczej i niezbędna obsługa obiektów wojskowych. Odchodzące wojsko
pozostawiło kilkanaście sztuk karabinów ma-szynowych ciężkich i lekkich
oraz kilkadziesiąt zwykłych karabinów. Pozostawiono też znaczną ilość
amunicji do tej broni. Zaczęły krążyć pogłoski, że z chwilą odejścia
wojska, ukraińskie grupy mają organizować napady na polskich mieszkańców
Galicji Wschodniej. Na rzeczywiste zagrożenie nie trzeba było długo
czekać.
W pierwszych dniach września tu i ówdzie dochodziło do
napadów, rabunków, pożarów i mordów. Na Kresach mieszkało około 50%
Ukraińców, a więc zagrożenie było realne i bliskie. W naszych stronach
do takich zdarzeń do-chodziło coraz częściej, a poszczególne wsie nie
mogły się skutecznie bronić. O konieczności opuszczenia wsi zawiadomił
nas sąsiad – Ukrainiec Dymytro Kuciel, działacz organizacji ukraińskich.
Był studentem Politechniki Lwowskiej, miał około 22 lat. Dwóch jego
młodszych braci uczyło się w średniej szkole w Brzeżanach. Znał mojego
ojca od jego przyjazdu z województwa krakowskiego, polubił go i zawsze
mu sprzyjał. Napady na Polaków zdarzały się już każdej nocy i nie
mogliśmy zwlekać z ucieczką do Brzeżan. Wszystkie polskie rodziny 8-go
września przygotowały drabiniaste wozy, załadowały na nie wiązki siana,
worki owsa dla koni, żywność dla ludzi, poduszki, pierzyny, ubrania,
naczynia kuchenne itp. i wyruszyły konwojem kilkunastu wozów. Mężczyźni
zabrali co kto miał z broni, a więc rewolwery, strzelby myśliwskie,
szable i bagnety. Przy-wiązane do wozów krowy szły razem z nami. Podróż
przebiegła spokojnie. Do Brzeżan było około 10 km, na miejsce dotarliśmy
koło południa. Każdy szukał miejsca u znajomych gospodarzy rozsianych
na obrzeżach miasta. Naszą rodzinę i Wojciecha Zielonki przygarnął
Stanisław Skrzypek, zapewnił naszemu bydłu miejsce i pożywienie. Ludziom
pożywienie zagwarantował sąsiad Skrzypka Żyd – aptekarz Szymon
Podoszyn. Tam po raz pierwszy w życiu jadłem rosół wołowy z makaronem. Rozboje
na wsiach stały się powszechne. Ukraińcy stosowali przemoc pod hasłem
„Polaków wyreżem, Mazurów wydusim, swoją Ukrainę wybudować musim.”
Mazurami nazywali ludzi takich jak moi rodzice – przybyszów z centralnej
Polski. Jak się później okazało, w Seńkowie pozostała jedna staruszka,
Polka z rodziny Skotnickich. Uważała, że jest za stara, aby uciekać.
Rozboje wciąż trwały, a nawet zauważono, że w nocy grupy „rezunów”
podchodzą do obrzeży Brzeżan, gromadząc środki do zasadniczego szturmu
na miasto. Ale jego mieszkańcy również nie pozostawali bezczynni. W
miejscach najbardziej narażonych na atak rozmieszczono karabiny
maszynowe, wyznaczono posterunki. Pozostałym żołnierzom i młodzieży
męskiej skupionej w organizacji „Strzelec”, oraz mężczyznom, którzy nie
musieli się zgłosić do wojska rozdano posiadaną broń i amunicję. 10
września nocą nastąpiło pierwsze uderzenie na Brzeżany. Uzbrojeni w
strzelby, pistolety, szable i siekiery „rezuny” uderzyli na
przedmieścia, ale spotkał ich zmasowany ostrzał z karabinów maszynowych i
innej broni, tak że po dłuższej wymianie ognia musieli się wycofać na
całym froncie. W ciągu dnia nie było żadnej strzelaniny. Polskie patrole
przeczesywały pola i zagajniki na obrzeżach miasta, znalazły kilku
zabitych Ukraińców i kilka martwych koni. Po naszej stronie było tylko
dwóch rannych. Następna noc była w zasadzie spokojna, tylko w
miejscach oddalonych od miasta widać było łuny pożarów i słychać było
chaotyczne wystrzały. Kolejnej nocy tylko małe grupy banderowców
atakowały przedmieścia, ale nigdzie nie osiągnęły zamierzonego celu.
Nadszedł wreszcie dzień 13 września. Pod wieczór na polach i zagajnikach
niedaleko od miasta pojawiły się zrazu nieliczne, później większe i
liczniejsze oddziały piesze i konne. O zmroku dało się zauważyć ruchy
grup napastniczych. Jedni czołgali się w rzędach ziemniaków, inni,
kryjąc się w zaroślach i polach kukurydzy, podchodzili coraz bliżej
miasta. Gdy się już całkiem ściemniło, oddziały ukraińskie z ogromnym
wrzaskiem uderzyły ze wszystkich stron na miasto. Był to ich fatalny
błąd. Gdyby wielkimi siłami natarli w jednym wybranym miejscu, mogliby
przełamać opór obrońców. A tak karabiny maszynowe zrobiły swoje i
napastnicy tym razem ponieśli sromotną klęskę, mając wielu zabitych i
rannych. Około północy bitwa się zakończyła. Dzień był znowu spokojny.
Ukraińcy zbierali z pola zabitych i rannych. Polacy im w tym nie
przeszkadzali. Do miasta dochodziły słuchy, że Ukraińcy dopuszczają się
straszliwych zbrodni na żołnierzach, którzy wracali do domów z rozbitych
przez Niemców oddziałów polskich. Kopali ogromne jamy w ziemi i
złapanych żołnierzy poddawali swoistemu egzaminowi. Kazali żołnierzom
klękać nad wykopem i odmawiać „Ojcze nasz” po ukraińsku. Ci, co długo
mieszkali na Kresach lub pochodzili z mieszanych rodzin
polsko-ukraińskich, przeważnie umieli odmawiać pacierz po Ukraińsku.
Byli wtedy zwalniani i szli do swoich domów. Ci zaś, którzy nie umieli,
byli zabijani strzałami w tył głowy i upadali do jam. Po napełnieniu jam
wrzucano do nich gałęzie i przysypywano 30 cm warstwą ziemi. Z dołów
wydobywały się jeszcze jęki, a gałęzie się ruszały. Taki egzamin
przeszedł mój wuj Michał Białoskórski. Na szczęście jako urodzony na wschodzie umiał się „właściwie” modlić. Trzeci
i ostatni szturm Ukraińców nastąpił w nocy z 15 na 16 września. Został
również krwawo odparty. 17 września rozeszła się wiadomość, że Związek
Radziecki bez wypowiedzenia wojny uderzył od wschodu na Polskę. W dniu
18 września okazało się to rzeczywistością potwierdzoną faktem zbliżania
się do Brzeżan kolumny czołgów. Za nimi szła konnica, słynne taczanki1
oraz piechota. Zmasowane natarcie nie napotkało większego oporu z
polskiej strony. Naczelne dowództwo Wojska Polskiego wydało rozkaz
niestawiania wobec Rosjan oporu, chyba że nastąpi bezpośredni atak.
Ukraińcy też wiedzieli, że zbliżają się „ruskie” wojska. Postanowili je
uroczyście przywitać, licząc na to, że pomogą im w stworzeniu
„Samoistnoj Ukrainy” i rozprawią się z Polakami. Za miastem na
tarnopolskiej szosie wybudowali z drewna tryumfalną bramę ozdobioną
gałęziami świerków, brzóz oraz jesiennymi kwiatami. Wysoko na bramie
umieścili ukraińską żółto-niebieską flagę. Przy bramie zgromadziło się
wielu Ukraińców, był komitet powitalny, prawie wszyscy mieli na sobie
ukraińskie wyszywane koszule. Widocznej broni nikt nie posiadał, jedynie
członkowie komitetu nosili przypasane krzywe szable. Pierwszy czołg
podjechał prawie pod bramę i zatrzymał się. Pozostałe czołgi, a było ich
około 30, też stanęły. Z wieżyczek czołgów wychylili się oficerowie
rosyjscy. Ludność polska zaczęła nie-śmiało zbliżać się do miejsca
powitania. Do wszystkich dotarły już wieści, że wojska sowieckie
kategorycznie zabraniają napadać, mordować i palić polskich mieszkańców.
W skrajnych wypadkach wymierzają kary, do rozstrzelania włącznie.
Rozpoczęła się część powitalna. Dowódcy pierwszego czołgu wręczono
kwiaty, podano do ucałowania bochen chleba, potem rozpoczęły się
prze-mówienia, chwalące Armię Czerwoną, wyzwolicielkę ludu ukraińskiego.
Lejtnant wyszedł na wieżyczkę czołgu, popatrzył na flagę i zapytał: „A
eto czto?” Zaczęto mu tłumaczyć, co oznacza wywieszona flaga i czym ona
jest dla Ukraińców. Oficer stał chwilę, chwycił za drzewce flagi, złamał
je, a płótno rzucił na ziemię. Schylił się nad włazem, coś zawołał do
środka i w jego ręce znalazł się czerwony sztandar z sierpem i młotem.
Umocował go na bramie i dał komendę do odmarszu. Czołgi ruszyły,
rozwijając coraz większą prędkość. Ukraińcy stali zdumieni z otwartymi
gębami. Tak zakończył się na długo ich sen o „Samoistnoj Ukrainie”. Z
chwilą wkroczenia oddziałów sowieckich, na terenie wschodniej Polski
ustały napady na ludność polską. Czas było wracać do swoich wsi. Jedni
mieli do czego wracać, gdyż domy nie uległy spaleniu. Zrabowano z nich
co bardziej wartościowe rzeczy, wykradziono nawet świnie, gęsi, kury i
inny drobny inwentarz. W innych wsiach spalono pojedyncze zagrody lub
wszystko co dało się spalić.
Uciekinierzy do Brzeżan powoli
wracali do swoich wsi, wioząc ze sobą ocalone rzeczy, prowadząc bydło
uwiązane do wozów. My z Seńkowa całą gro-madą ruszyliśmy też w drogę
powrotną. Cały sznur wozów ciągnął powoli, za-trzymał się tylko w środku
wsi przy zabudowaniach rodziny Skotnickich. Ci, którzy wyprzedzili całą
kolumnę, dali znać że stało się coś strasznego. Na podwórzu
przewieszone przez dyszel kieratu leżały zwłoki staruszki, która została
we wsi. Odcięta kosą głowa spoczywała na pniaku ściętego drzewa,
patrząc martwymi oczyma na coraz liczniejszą grupę zbiegających się
ludzi. Rozległy się krzyki, płacz kobiet i dzieci. Po jakimś czasie
ludzie zaczęli się rozchodzić. Wozy ruszyły, bydło ryczało, konie rżały
czując z daleka przytulność swoich stajni. W naszym gospodarstwie
podobnie jak w innych pozostało parę kur i kaczek, których nie zdołano
schwytać i gołębie trudne do złapania. Życie zaczęło wracać do stanu
poprzedniego. Ludzie kopali ziemniaki, młócili cepami zboże, orali pod
jesienne zasiewy. Po kilku dniach zaczęła się nauka w szkole i wtedy
właśnie rozpoczął się mój rok szkolny.
Mijały dni i tygodnie,
skończyła się jesień, nadchodziła w tym roku bardzo mroźna zima. Święta
Bożego Narodzenia minęły spokojnie. Śniegu napadało około pół metra.
Mróz trzymał ciągle, osiągając w niektóre noce minus 40oC. Tak
dotrwaliśmy do 10 lutego 1940 roku. Nad ranem około godziny piątej
rozległy się na podwórzu krzyki w języku ukraińskim i rosyjskim, walenie
do drzwi i groźby, że drzwi zostaną rozwalone jeśli nie otworzymy.
Ojciec i matka zerwali się z łóżka, ojciec drżącymi rękami odemknął
zamek. Do izby wpadło kilka osób cywilnych oraz dwóch ruskich żołnierzy w
szarych szynelach, spiczastych czapkach, z długimi karabinami z
osadzonymi na nich bagnetami. Rozległy się chaotyczne wrzaski, jedni
rewidowali ojca, inni przeszukiwali wszystkie pomieszczenia. Kazali ojcu
i matce szybko się ubrać, przyodziać dzieci i pakować do worków chleb,
kawałki wiszącej w komorze słoniny, mąkę i ziemniaki. Kazali też
zabierać pierzyny, poduszki i dodatkową ciepłą odzież i buty. Na
podwórzu też rozlegały się krzyki, wyciągnięto ze stodoły sanie,
wrzucono do nich dużo słomy i zaprzęgano wyprowadzone ze stajni konie.
Konie się szarpały w obcych rękach, zmuszono więc ojca do ich
zaprzęgnięcia. Nakazano umieścić na saniach spakowane zapasy, zawinięte w
pierzyny dzieci, mróz był bowiem siarczysty, około minus 30oC. W
otoczeniu eskorty sanie wyjechały na drogę, gdzie widać już było inne
zaprzęgi. Sanie ustawiono w kolumnę i polecono jechać do Kozowy. Ze wsi
wywieziono wszystkie polskie rodziny zostawiając jedynie Ukraińców –
Bunię, Ostapa i Drogosza, ale zabierając Kuciela z rodziną za to, że
jego synowie sprzyjali Polakom i nie włączali się do zbrojnych napaści. Z
Seńkowa wywieziono rodziny: Saczyńskich, Mikosiów, Stefanowiczów,
Więckiewiczów, dwie rodziny Łazów, kilka rodzin Skotnickich – Ignaca,
Adolfa i Henryka, rodziny Kudłów, Zielonków i innych Polaków, których
już nie pamiętam.
Kolumna ruszyła, ja i siostra okutani
pierzynami jechaliśmy w saniach, rodzice tak jak wszyscy dorośli szli
piechotą przy saniach. Konwój otaczali Ukraińcy, a przy każdych saniach
po obu stronach kroczyli sowieccy żołnierze. W takim szyku konwój dotarł
do Kozowy na stację kolejową. Na bocznym torze stał po-ciąg, składający
się z kilkudziesięciu wagonów bydlęcych z zakratowanymi drutem
kolczastym okienkami. W wagonie na kawałku blachy ustawiony był żelazny
piecyk, tzw. „koza” z rurą blaszaną wyprowadzoną ponad dach. W kącie
przy drzwiach wagonu wycięto w podłodze okrągłą dziurę, która miała
służyć jako ubikacja. Przy piecyku leżały dwa podkłady kolejowe z wbitą w
nie siekierą, nie-wielka ilość kawałków węgla kamiennego i szufelka. W
każdym wagonie po obu stronach wykonano z grubych nieheblowanych desek
po dwa pomosty.
Sanie z wygnańcami podjeżdżały do wagonów,
wrzucano do środka słomę z sań, następnie wpędzono do środka ludzi,
wrzucono zapasy żywności, po-ściel i odzież. Drzwi wagonu zasunięto i od
zewnątrz zamknięto. Drzwi po drugiej stronie wagonu były zamknięte na
stałe. Przed zamknięciem wagonu konwojenci rosyjscy (Ukraińców już nie
było) pozwolili do posiadanych wiader i innych naczyń nabrać śniegu.
Pierwszą czynnością mężczyzn w wagonie było narąbanie drewna z podkładów
i zapalenie w piecyku dla ogrzania wagonu i zmarzniętych „na kość”
ludzi. Następnie ugotowano z roztopionego śniegu herbaty dla wszystkich w
wagonie. Rozścielono na pomostach słomę, ułożono po-ściel i otulono nią
małe jak my dzieci. Do naszego wagonu wtłoczono, oprócz naszej,
rodziny: Wojciecha Zielonki, Jana Kudły, Michała Więckiewicza,
Stanisława Rokosza; razem 25 osób. Na podłodze ze względu na zimno spać
się nie dało. Ulokowano tam wszystkie bagaże, a ludzie kładli się spać
na czterech po-mostach. Tłok był niemiłosierny, ale miało to tę zaletę,
że ściśniętym ludziom było cieplej. Na ścianach wagonu i oknach osiadła
gruba warstwa szronu. Późnym wieczorem podstawiono do składu lokomotywę
parową, wagony zadrżały i rozpoczęła się podróż w nieznane. Wagony
stukały monotonnie na stykach szyn, ludzie w wagonach płakali, odmawiali
na głos modlitwy lub śpiewali płaczliwym głosem pobożne pieśni. Na
drugi dzień otwarto na chwilę drzwi wagonu i pozwolono dwóm mężczyznom
zabrać do naczyń śniegu, po czym wagony zamknięto aż do następnego dnia.
Rodziny kolejno gotowały posiłki, gdyż na piecyku mieściły się z trudem
trzy garnki. Mimo palenia w piecyku w wagonie było bardzo zimno, gdyż
między deskami ścian były szpary. Obtykano je kawałkami koca lub
zniszczonych ubrań. Przy otworze w podłodze zrobiono zasłonę z koców,
by umożliwić nieskrępowane wypróżnianie. Otwór zatykano wiechciem
skręconym ze słomy. Żołnierze – konwojenci jechali w wagonie osobowym
przyczepionym na końcu pociągu i grzali się przy takich samych
piecykach. Z chwilą zatrzymania się pociągu wybiegali z wagonu,
ustawiali się przy drzwiach, każda dwójka przy swoim wagonie i czekali
na dalsze rozkazy. Bez rozkazu nie zrobili nic, nie chcieli słuchać
próśb o otwarcie drzwi, by na-brać śniegu czy wody. Tam gdzie parowóz
musiał uzupełniać wodę, dowódca pociągu zezwalał nabrać wody z pompy.
Dwóch ludzi z każdego wagonu mogło wlać wody do czterech naczyń. Co
kilka dni żołnierze wrzucali do wagonu je-den lub dwa zużyte podkłady
kolejowe, kilka kawałków węgla, parę bochenków razowego chleba. Był to
jedyny pokarm, jaki nam dawano przez cały czas podróży.
Pewnego
dnia, gdy pociąg stanął na jakiejś większej stacji, konwojenci otworzyli
drzwi i kazali dwóm mężczyznom wziąć naczynia i pod konwojem udać się
do budynku stacyjnego po „czaj”. Ci, którzy cokolwiek umieli po rosyjsku
twierdzili, że dają gorącą herbatę. Mój ojciec Franciszek i Karol
Więckiewicz, przedwojenny maszynista parowozu, chwycili dwa wiadra i dwa
większe garnki i ruszyli do wskazanego domu. Kucharz nalał im z kotła
jakiegoś płynu. Kolejka do kotła była długa, nie było czasu na
zastanawianie się, co to jest. Wyszli więc z budynku i zaczęli
sprawdzać, co im nalano. Okazało się, że jest to jedynie gorąca czysta
woda. Postanowili złożyć reklamację. Byli przekonani, że nalano im z
niewłaściwego kotła. Gdy podeszli do wydającego napój i powiedzieli, o
co im chodzi, oficer stojący przy kotle rzucił im w twarz przekleństwa z
użyciem „twoja mać” i kopniakami wyrzucił ich na dwór. W ten sposób nauczył ich, co po rosyjsku oznaczało wtedy słowo „czaj”. W
dniach kiedy otwierano wagony na postojach poza osiedlami, konwojenci
krzyczeli pytająco: „Miortwyje jest?”(czy są martwi?). Z wagonów, które
zgłaszały taki fakt, wyciągano zmarłych i zagrzebywano w zaspach śniegu
przy torach. Zmarłych było niemało, przeważnie dzieci, starcy i kobiety.
Z naszego wagonu zmarła Katarzyna Dobosz i została „pochowana” tak jak
wszyscy inni. Wzdłuż całej trasy pociągu biegnącej przez radziecką
Ukrainę, do wagonów w czasie ich postoju dążyły ukraińskie dzieci
niesamowicie obdarte, okutane w łachmany, z owiniętymi szmatami nogami, z
butelką lub dwiema zamarzniętego mleka w rączkach. Próbowały dostawać
się do wagonów, by wymienić mleko na kromkę chleba. Twarze ich były
wynędzniałe, często spuchnięte od głodu, w oczach widać było gorączkę i
strach. Konwojenci nie dopuszczali dzieci, grozili strzelaniem. Taki
obraz sowieckiego „dobrobytu” uświadamiał Polakom, do ja-kiego „raju”
nas wieziono.
Przez Kijów, Charków, Omsk, Nowosybirsk,
Krasnojarsk dojechaliśmy do Komska w środkowej Syberii. Tu kończyła się
podróż koleją, a trwała trzy tygodnie. Z pociągu wypędzono około trzystu
osób i zagnano wraz z tobołkami do poczekalni dworcowej oraz innych
pomieszczeń. Tłok był niesamowity, trzy duże żelazne piece rozgrzane do
czerwoności dawały ogromne ilości ciepła. Przy tak dużym zatłoczeniu
zapanowało straszne gorąco i zaduch. Przy jednej ze ścian przebiegała
rura wodociągowa zakończona kranem. Zawór był chyba specjalnie
uszkodzony, gdyż nie było pokrętła, a woda jedynie bardzo cienką stróżką
ciekła do zardzewiałego zlewu. Natychmiast przy kranie zebrały się
dziesiątki osób z naczyniami chcąc nabrać wody do picia. Powstały targi,
krzyki, przekleństwa i przepychanki, bo każdy chciał być pierwszy, a
woda ciekła tak wolno, że na napełnienie szklanki trzeba było czekać
kilka minut. Stojący na końcu kolejki w pewnym momencie rzucili się do
drzwi wejściowych. Wy-rwali je z zawiasów i rzucili się z naczyniami do
zaspy śniegu. Konwojenci zaczęli pędzić ludzi do wnętrza poczekalni
kolbami, nie żałując razów. Rozległy się strzały ostrzegawcze. Zanosiło
się na strzelanie do „uciekinierów” ostrą amunicją. Wszystkich spędzono
do środka. Jedni nabrali śniegu, innym się to nie udało. Do następnego
dnia nie wszyscy dożyli. Zmarło kilkanaście osób z pragnienia i gorąca.
Zmarłych wywlekano za nogi na zewnątrz. Co się z nimi dalej działo, już
nikt się nie dowiedział.
Następnego dnia wcześnie rano podjechała
pod dworzec kolumna samo-chodów ciężarowych ZIS-5 i zaczęło się
ładowanie ludzi. Na skrzyniach aut było trochę ośnieżonej słomy, na
którą rzucano tobołki z pościelą, worki z resztkami żywności i
naczyniami kuchennymi. Mniej więcej za godzinę kolumna ruszyła przetartą
wcześniej drogą. Tuż za miastem kończyła się otwarta przestrzeń, a
zaczynała się tajga. Po obu stronach drogi rosły w nieładzie ogromne
sosny, modrzewie i brzozy. Pogoda była fatalna, wiał silny wiatr, co w
tajdze jest rzadkością. Unosiły się w powietrzu chmury ziarnistego
śniegu. Ludzie zasłaniali się czym mogli. Dzieci owinięte w pierzyny i
położone na poduszkach marzły mniej od starszych, których kilkoro
zamarzło. O zmroku samochody dotarły do celu, ja-kim była duża osada,
siedziba rejonu Aban. Samochody przejechały około stu kilometrów.
Konwojenci mieli następnego dnia wrócić do Kanska, a straż nad
zesłańcami przejął miejscowy oddział NKWD – rodzaj żandarmerii
wojskowej. Żandarmi upychali przywiezionych do zamieszkałych domów,
szkoły i innych ogrzewanych budynków, umożliwiając w ten sposób
przetrwanie do rana. Ci, którzy mieli jeszcze coś do jedzenia, spożyli
kolację, inni położyli się spać o głodzie, gdyż tubylcy sami nie mieli
co jeść. Mogli tylko poczęstować gorącym „czajem”. Tak przetrwaliśmy do
rana. O świcie w osadzie słychać było wielki ruch, rżenie koni,
skrzypienie sań i przekleństwa woźniców. Wzdłuż ulicy przejeżdżały sanie
z umieszczoną na nich skrzynią wyładowaną bochenkami razowe-go chleba.
Każda polska rodzina otrzymała na śniadanie jeden bochenek, niezależnie
od jej liczebności. Pod każdy dom, gdzie nocowali zesłańcy, podjeżdżały
sanie zaprzężone w jednego konia. Na saniach była położona wiązka słomy.
Zaczęło się ładowanie zesłańców na sanie po pięć, sześć osób. Słomą
wyścielono sanie, ułożono poduszki i pierzyny, okutano w co się dało
dzieci i starców. Po upływie pół godziny konwój był gotów do drogi.
Każdy woźnica kierował trzema saniami, to znaczy na pierwszych sadowił
się sam, a za pierwszym zaprzęgiem szły kolejne dwa bez woźniców. Konie
syberyjskie były tak wyszkolone, że idąc luzem nie zostawały dalej za
poprzedzającym zaprzęgiem niż 3-4 metry. Nie było mowy o tym, żeby koń
zboczył z drogi lub pozostał z tyłu. W zimie ewentualne zjechanie z
trasy było zagrożone niezwłocznym atakiem wilków, a rzadziej nawet
tygrysa lub niedźwiedzia. Konie doskonale to wyczuwały i biegły aż do
upadłego. Na dany sygnał zaprzęgi ustawiły się w długim szeregu. Wozacy
zaczęli strzelać z batów i konwój ruszył. Sań było około trzydziestu
pięciu, zesłańców w sumie około sto dziewięćdziesiąt osób. Po wyjechaniu
z osady po obu stronach drogi rozpościerała się tajga. Ogromne sosny,
brzozy, modrzewie i cedry rosły na samej krawędzi drogi, poszycia
leśnego nie było widać spod śniegu. Grubość pokrywy śnieżnej sięgała od
jednego do dwóch metrów. Dzięki Bogu wiatru nie było wcale, a śnieg
iskrzył się w promieniach słońca. Temperatura wynosiła około minus 30oC.
Jazda trwała aż do zmroku. Dojechaliśmy do Tanskiego Mostu. Był to
kołchoz, gdzie na polanach leśnych uprawiano żyto, pszenicę, jęczmień i
ziemniaki. Osada była stosunkowo duża, odległa od Abanu około 55 km.
Sanie podjeżdżały do kolejnych domów i zesłańców kierowano do nich po
kilka osób. Tubylcy podali na rozgrzewkę „czaju” oraz gotowanych w
łupinach ziemniaków. Tak więc tej nocy nikt nie był głodny. Następnego
ranka ceremoniał załadunku przeprowadzono sprawnie, na każde sanie
załadowano wiązkę siana dla koni wiozących nas w dalszą drogę. I znowu
jazda w kopnym śniegu, drogą wyrytą wśród tajgi zaprzęgami konnymi,
które woziły w zimie zboże do Abanu, bo w innej porze roku było to
niemożliwe ze względu na podmokłe i bagniste tereny.
Podróż
przebiegała sprawnie i spokojnie, chociaż mróz był –30 oC i dmuchał
niezbyt silny wiatr. Przed zmrokiem raptownie urwała się tajga i sanie
wy-jechały na ogromną zamarzniętą rzekę. Była to rzeka Ana, dopływ
Czumy. Czuma jest dopływem Angary, a ta z kolei dopływem Jeniseju,
wpadającego do Oceanu Lodowatego. Ostatnim portem na Jenisieju jest
Igarka, do którego spławia się drewno ze środkowej Syberii. Rzeką
jechaliśmy kilka kilometrów aż do momentu, gdy na prawym brzegu ukazały
się zabudowania obozu Borzowo. Było to miejsce docelowe naszego pobytu
odległe od Tanskiego Mostu około 35 kilometrów. Był 6 marca 1940 roku.
Stromym
podjazdem kolumna sań wjechała do osady. Obóz składał się z kilkunastu
już zamieszkałych baraków, piekarni, budynku służbowego dla straży,
gdzie urzędowali i mieszkali wartownicy, oraz innych zabudowań
pomocniczych, jak sklep, łaźnia itp. Rozpoczęło się wyładowanie
skazańców. Rozmieszczano nas w barakach już zasiedlonych przez
wcześniejszych zesłańców z Ukrainy i innych części ZSSR, co stwarzało
niebywałe zagęszczenie ludzi i przedmiotów. Raptem przy jednych saniach
rozległy się krzyki, płacz i zawodzenia, okazało się bowiem, że w drodze
zamarzło troje dzieci i jedna staruszka. Zmarłych ułożono pod ścianą
baraku z zamiarem pochowania nazajutrz. Konie wyprzęgnięto i uwiązano u
sań, na których były wiązki siana. Dotychczasowi mieszkańcy (zwani
przeze mnie „tubylcami”) przyjęli nas nie bez pewnego zniecierpliwienia,
gdyż powstał w pomieszczeniach niesamowity tłok i zaduch. Zesłańcom
wydano po 1-2 bochenków razowego chleba (przez cały pobyt na zsyłce nie
widziałem żadnego białego chleba), a mieszkańcy ugotowali „herbatę”, tym
razem z dodatkiem mrożonych jagód brusznicy. Następnego dnia rano
wszystkie zaprzęgi pojechały do swoich macierzystych kołchozów.
Obóz
był usytuowany wzdłuż brzegu w odległości 150-200 metrów od rzeki.
Tylną ścianę osady stanowiła tajga. Wszystkie domy były drewniane z
okrągłych bali, uszczelnione mchem i gliną zarówno od zewnątrz jak i od
środka, dachy pokryte były gontem. Od strony tajgi stało ogrodzenie z
drągów. Stanowiło to raczej symboliczne zabezpieczenie niż rzeczywistą
ochronę. Od rana dwóch tubylców zostało wyznaczonych do zbijania trumien
dla zamarzniętych zesłańców. Do wykonania trumien użyto „dranic” (desek
łupanych z kloców drewna). Z ta-kich dranic wykonane były wszystkie
prycze, stoły, taborety itp. Kopanie grobów w zamarzniętej ziemi nie
było możliwe przed rozmrożeniem jej poprzez zapale-nie ogniska z bali
sosnowych. Pogrzeb odbył się według polskiego obyczaju, trumny niesiono
na ramionach, śpiewano polskie pieśni żałobne, słychać było płacz i
lamenty żałobników. Nawet dzisiaj , gdy wspominam Sybir słyszę w uszach
dźwięk pieśni żałobnych. Dozór strażników NKWD był raczej symboliczny.
Było ich dziesięciu –dowódca i dziewięciu szeregowych. Uzbrojeni byli w
karabiny
oraz rewolwery typu „colt”. Mieli ostrą amunicję i bagnety. Wyżywienie
dla nowych zesłańców i tubylców wydawano codziennie na kartki według
norm: 0,5 kg chleba na osobę pracującą, 0,3 kg na starców i dzieci.
Przez kilka tygodni można było dostać 0,20 kg słoniny dziennie dla
jednej rodziny. Po upływie tego czasu słoniny nie dawano aż do
opuszczenia obozu w styczniu 1942 roku. Po trzech dniach wolnych
przeznaczonych na przygotowanie pryczy, stołów, ławek itp. wypędzono
wszystkich dorosłych zdolnych do pracy do wyrębu lasu. Na dwie osoby
wydano piłę długą na 2 metry, po dwie siekiery, młot i trzy żelazne
kliny do łupania pociętego drewna. Wydano też pół litra nafty, gdyż
drewno było tak smolne, że po kilku pociągnięciach nie dało się
wyciągnąć piły i należało ją posmarować naftą. Norma wynosiła 2 m3 na
każdą parę. Ścięte i połupane drewno należało ułożyć w sągi. Do cięcia i
łupania drewna przeznaczone były tylko kobiety. Mężczyźni ścinali
drzewa o średnicy powyżej 80 cm (tylko sosny i modrzewie). Obcinali
gałęzie i przycinali ścięte bale na długość 20 metrów. Kloce te leżały w
lesie do kwietnia kiedy to ściągano je na brzeg rzeki końmi przysłanymi
z kołchozów. Korowano specjalnymi żelaznymi łopatkami i układano w
sztaple.2 W czerwcu, lipcu i sierpniu spławiano tratwami do portu w
Igarce. Gałęzie drzew należało spalić , co było bardzo istotne, gdyż
można było wtedy się ogrzać. Polacy wykonywali pracę we własnych
posiadanych ubraniach i obuwiu. Przy temperaturze minus 40oC musieli
pracować, gdy temperatura spadała jeszcze niżej można było pozostać w
domu. Takie traktowanie ludzi prowadziło nieuchronnie do odmrożeń,
zapalenia płuc itp. Opiekę lekarską sprawował w obozie doktor Henryk
Niepokulczycki, Polak, wcześniejszy zesłaniec. Litował się nad ludźmi,
dawał zwolnienia w razie przeziębienia czy odmrożeń. Trwało to jednak
niedługo, bo nasz są-siad z Seńkowa zgłosił się do strażników z NKWD i
oświadczył, że otrzymał zwolnienie, mimo że jest całkowicie zdrowy.
Takie stwierdzenie doprowadziło do tego, że doktora zesłano na Sachalin
do kopalni soli, gdzie po trzech miesiącach zmarł. Dowiedzieliśmy się o
tym, gdy świadectwo zgonu przysłano do obozu. Na jego miejsce został
przysłany felczer Aleksiej Zajcew, który zwolnień nie dawał, lecz leczył
chorych tabletkami chininy i aspiryny. Doprowadzi-o to do tego, że na
skutek odmrożeń i chorób umarło w ciągu zimy około 60 dorosłych osób.
Zmarło też z głodu dwadzieścioro dzieci i starców. Z naszych sąsiadów
zmarli: Jan Kudła – ojciec, jego żona Zofia, Stefan i Maria Saczyńscy,
Rokosz (imienia nie pamiętam), Zygmunt Kisielewicz, jego trójka małych
dzieci i żona. Co trzeci, czy co czwarty dzień odbywał się „polski”
pogrzeb. Dozorcy obozowi zezwalali na śpiewanie polskich pieśni
kościelnych, starali się na pogrzebach zachowywać dyskretnie i
spokojnie. Rodziny, w których było dużo dzieci, skazane były (przy takim
wyżywieniu) na śmierć głodową. Dotyczyło to również starców i ludzi
niezdolnych do pracy. Do zwiększenia śmiertelności przyczyniała się
również plaga robactwa w barakach. Niezliczona ilość pluskiew, pcheł,
wszy, karaluchów itp. powodowała zachorowania na dur brzuszny, gruźlicę i
inne choroby. Nikt jednak z dozoru nie zwracał na to uwagi – było to
planowe podejście do zesłańców.
W obliczu tych męczarni i zgonów
poniższe wydarzenie wydawać się może zdarzeniem jednym z wielu. Jeżeli
jednak spojrzy się na jego przyczyny, staje się to czymś strasznym.
Rodzina Stefana Kukli składała się z dziewięciu osób: ojca, matki i
siedmiorga dzieci od dwóch do piętnastu lat. Wszyscy dojechali do
Borzowa, co było wydarzeniem nadzwyczajnym. Tu jednak znikome przydziały
czarnego chleba, wszy i pluskwy doprowadziły do choroby – tyfusu.
Żadnych lekarstw nie było. Wszystkie dzieci i matka zmarli na tę
straszną chorobę w przeciągu jednego miesiąca. Zrozpaczony ojciec
powiesił się na pasku od spodni na drzewie tuż obok wartowni.
Jedyną
dobrą rzeczą, jaka nas spotykała, była kąpiel w syberyjskiej „bani” –
łaźni.3 Był tu taki obyczaj, że przy każdym prawie domu mieszkalnym była
zbudowana taka „bania”. Robiono je, tak jak inne pomieszczenia, z
kloców drewna. Wewnątrz było palenisko zbudowane z polnych kamieni.
Palono drew-nem do czasu, aż kamienie były białe od gorąca, wtedy lano
na nie wodę. Gorąca para napełniała pomieszczenie. Były tam ławki w
układzie schodkowym z brzozowego drewna. Dlatego z drewna brzozowego, że
sęki nie są smolne, nie parzą kąpiących. Do kąpieli stosowano miotełki z
wysuszonych, wraz liśćmi, gałęzi brzozowych. Mężczyźni kąpali się razem
z chłopcami, a kobiety z dziewczynkami. W zimie po zażyciu kąpieli
parowej kąpiący wybiegali na zewnątrz, tarzali się w śniegu.
Gdzieś
na początku marca 1940 roku zdarzył się w obozie niesamowity wypadek. W
biały dzień na końcu osady rozległy się jęki mordowanego łosia. Łoś
biegł wzdłuż baraków, dźwigając na grzbiecie ogromnego niedźwiedzia,
który wżerał się w jego grzbiet i ryczał zajadle. Chwile życia łosia
dobiegały końca. Zwierzę w pewnym momencie, wraz z niedźwiedziem runęło
na ziemię. Drogą osiedlową przechodziło w tym czasie dwóch strażników z
karabinami na ramionach. Zerwali natychmiast karabiny i oddali kilka
strzałów w rzucające się zwierzęta. Strzały okazały się bardzo
skuteczne. Zarówno niedźwiedź jak i łoś padły martwe. Wezwano
niezwłocznie dowódcę ochrony, który przedarł się przez otaczający
zwierzęta tłum i polecił wartownikowi niedźwiedzia obedrzeć ze skóry,
skóry dostarczyć do biura, a mięso rozdać ludziom. Zaczęły się spory i
przepychanki. W końcu mięso zostało rozdane po odpowiednim zaopatrzeniu
strażników, a szkielety wyrzucono na zamarzniętą rzekę, gdzie zleciały
się natychmiast stada wron i srok. Był to dzień sytości dla tych, co
mięso dostali (bo nie dla wszystkich wystarczyło).
Pewnego dnia w
marcu 1940 roku ludzi, którzy pracowali w lesie, skierowano do roboty
na rzece. Polecono usunąć drewnianymi łopatami śnieg na długości około
500 metrów i szerokości około 50 m. Miało to być lotnisko dla lądowania
samolotu dwupłatowego („kukuruźnika”). W rogach lotniska ułożono duże
sterty suchego drewna. Samolot miał lądować w dzień, ale na wszelki
wypadek zorganizowano duże ogniska, mogące naprowadzić samolot na pas w
godzinach nocnych. Na drugi dzień samolot spokojnie wylądował. Przywiózł
pocztę, sól, cukier, zapałki i inne drobne towary. W tym samym dniu
odleciał. Taka dostawa odbywała się co kilka tygodni, gdy warunki
atmosferyczne na to pozwalały.
Mróz panował dotkliwy od minus 20
do minus 40oC, ale wyczuwało się, że nadchodzi wiosna. Pod koniec marca
zakończono wyrąb drewna przeznaczonego do spławu i wysyłki. Ścinano
sosny i modrzewie o średnicy 25-35 cm; przeznaczono je do budowy
dalszych baraków obozowych. Wśród zesłańców było kilkunastu mężczyzn,
którzy już wcześniej budowali drewniane domy. Pod koniec kwietnia
zbudowano 3 baraki. W każdym baraku było 10 pomieszczeń o powierzchni 15
do 25 m2. Jedno pomieszczenie służyło jednej rodzinie. Za-kwaterowano w
nich rodziny zesłańców, którzy przeżyli najcięższe mrozy. Do ogrzewania
pomieszczeń zastosowano prostokątne piecyki żeliwne, takie jakie były w
istniejących barakach. Wodę noszono z przerębli wykutych w lodzie rzeki
lub otrzymywano z topnienia śniegu. Wydawało się, że warunki pobytu
ulegną znacznej poprawie. Tak by było, gdyby nie to, że w nowych
barakach pojawiła się niezliczona ilość pcheł, pluskiew i wszy. W
pierwszych dniach maja lód na rzece Anie zaczął pękać, kry się ruszyły,
nacierały na siebie, piętrzyły się, wydając przy tym hałas jakby
strzelano z dział lub zrzucano bomby. Trwało to przez cały dzień i noc. W
zakolu rzeki utworzył się zator lodowy, który woda pchała na stromy
brzeg tak, że zwały lodu sięgały 4-5 metrów wysokości. Wraz z lodem na
brzegu znalazła się wielka ilość dużych, długości powyżej jednego metra,
i mniejszych ryb różnego gatunku, a mianowicie, szczupaków, bieług,
sumów i sarog. Ludność zabierała ryby do domów. Stanowiło to pożywienie
inne niż polewka z rozgotowanego chleba, ale trwało zaledwie 2-3 dni.
Nadchodziła
długo oczekiwana wiosna , choć grubość lodu na rzece wciąż wynosiła 1,5
metra. Syberyjska wiosna i lato są bardzo ciepłe, a niekiedy nawet
upalne. Okres wegetacji roślin jest bardzo krótki, a więc musi być
intensywny. Polany i zarośla szybko się zazieleniły, temperatura
wzrastała każdego dnia, mrozy poszły w zapomnienie. Wraz z nadejściem
ciepła przyszła nowa plaga, tj. ko-mary i drobniutkie muszki. Ataki tych
owadów były tak gęste i natarczywe, że nie dało się wyjść na dwór bez
ochrony twarzy siatką plecioną z końskiego włosia i dodatkowego
smarowania siatki „dziegciem” – rzadką smołą wytapianą z kory brzozowej.
Na rękach noszono płócienne rękawice. Ataki muszek następowały w dni
pochmurne i o zmroku, komarów przez całą dobę. W pogodny dzień wybrał
się do tajgi na grzyby jeden z zesłańców – Stanisław Piszczak i
zapomniał siatki. Po niedługim czasie pogoda się zmieniła, niebo zasłały
ciemne deszczowe chmury oraz miliardy muszek i komarów. Człowiek nie
mógł się opędzić od nalotu owadów, więc uciekał co sił do obozu. Mimo
wszystko muszki wygryzły mu prawe oko i prawe ucho, pozostawiając
jedynie chrząstkę. Daje to obraz, jaka groźną sytuację stwarzają chmary
muszek i komarów.
Z nastaniem ciepłych dni wystąpiły zachorowania
na malarię. Lekarstwem była chinina, której nie brakowało, ale
wycieńczone organizmy ludzkie były mało odporne. Nastąpiło znowu kilka
zgonów, szczególnie wśród dzieci i osób starszych. Nędzne wyżywienie i
wszy wywoływały tyfus. Lekarstw nie było żadnych, więc ludzie umierali
„jak muchy”. Z około 200 przywiezionych osób, w marcu pozostało żywych
około 110. Zmiana pory roku pociągnęła za sobą zmianę w pracach leśnych.
Kobiety skierowano do „kręcenia łozy”, tj. skręcania uprzednio
naparzanej w „bani” wikliny. Po skręcaniu powstawały elastyczne „sznury’
służące do wiązania bali drewnianych w tratwy. Długość formowanych
tratw wynosiła do 120 m, a szerokość około 20 m. Na przodzie tratwy
mocowano dwa potężne wiosła do utrzymania kierunku spływu. Tył tratwy
był wyposażony w podobne wiosła. Na środku tratwy stawiano „chatkę” z
drewna dla załogi. Na balach przybijano podłogę z dranic i wysypywano
15cm warstwę piasku. Na tak przygotowanym podłożu palono ognisko i
gotowano „czaj” i posiłki. Na wszystkich rogach tratwy umocowane były
cztery grube liny konopne służące do cumowania tratwy na noc (spływ
odbywał się tylko w dzień). Załogę tratwy stanowiło 4 flisaków, jeden z
nich był dowódcą. Bale, na których była zbudowana chatka, powiązane były
konopnymi linami po to, by w razie burzy załoga mogła się ratować. Mój
ojciec Franciszek Wojtyło i wujek (brat mamy) Wojciech Zielonka
uczestniczyli w spławie dwa razy. Gdy tratwa na noc przybijała do
brzegu, załoga łowiła ryby niedużą siatką. Ryb we wszystkich rzekach
było zatrzęsienie. Powrót ze spławu odbywał się kutrami motorowymi.
Można by więc wyciągnąć wniosek, że narzekanie na wyżywienie było mocno
przesadzone – przynajmniej w lecie. Jest to pogląd całkowicie błędny.
Polscy zesłańcy nie mogli się nawet zbliżać do wody z wyjątkiem jej
pobierania. Pewnego razu i ja próbowałem łowić ryby na wędkę podobnie
jak chłopcy wcześniejszych zesłańców. Po chwili nad wodą znalazł się
wartownik, połamał wędkę i wyrzucił do wody. „Nie lzia Polakam” pogroził
mi i wygnał do baraku. Tak postępowano ze wszystkimi wędkarzami
Polakami.
Od połowy czerwca do jesieni, kiedy ojciec był na
spływie, matka praco-wała jak inni zesłańcy przy pracach polowych w
kołchozie Tanskij Most. Pieszo musieli iść pod konwojem na miejsce
pracy, mieszkali w barakach wcześniej wybudowanych. Co dwa tygodnie
mogli wrócić do dzieci w Borzowie. Dzieci przez ten czas pozostawały
same. Same gotowały polewkę, same sprzątały, same rąbały i znosiły
drewno itp. Codziennie do baraku przychodził wartownik sprawdzić, czy
podłoga jest zamieciona i myta, czy prycze są pościelone itp. Przybycie
rodziców z Tanskiego Mostu było dla dzieci świętem, bo przynosili nie
wiadomo jak zaoszczędzone porcje chleba. Nie zawsze jednak tak było. W
rodzinie Zielonków zaszło wydarzenie, które tkwi w mej pamięci do dnia
dzisiejszego. Gdy przebywaliśmy sami, gotowaliśmy z chleba rodzaj
barszczu. Tak samo postępowała najstarsza wśród dzieci Zielonków
16-letnia Marysia, a młodsi bracia 14-let-ni Edek i 12-letni Władek
czuwali przy garnku aż „zupa” się ugotuje. Zanim się ten „barszcz”
zagotował czerpali drewnianymi łyżkami tak, że na koniec nic nie
zostawało tego jedzenia. Marysia nie odpędzała braci od garnka,
wiedziała, że są bardzo głodni, poświęcała się dla nich. Wychudła, była
coraz słabsza. Wreszcie pewnego dnia, kiedy przyszli rodzice, nie wstała
już z pryczy. Konała z głodu. Kiedy ojciec podał jej kromkę
przyniesionego chleba, wzięła do ręki, ale jeść już nie mogła, jedynie
wyszeptała: „Tatuś, nie mogę” i skonała.
Po zakończeniu prac
polowych w kołchozie i prac spławiania drewna rodzice wracali do obozu
macierzystego i podejmowali prace przy wyrębie drew-na. W lecie można
było chodzić na jagody (czarne borówki), borówki brusznice (czerwone i
kwaśne) i na grzyby. W żadnym wypadku nie można było zapomnieć siatek i
rękawic, o czym pisałem wcześniej. Borówki brusznice wsypywano do beczek
i zamrażało. Stanowiły potem sałatkę do obiadu.
Jeszcze parę
słów na temat łowienia ryb w rzece. „Tubylcy” mogli łowić dowolnym
sposobem, tj. na wędkę, ościeniem, więcierzami itp. Dużymi niewodami
mogli łowić jedynie rybacy zawodowi zrzeszeni w spółdzielniach. Mieli
oni kutry motorowe, niewody, łódki drewniane, sznury z haczykami itp. W
czasie mego pobytu w Borzowie łowiono ryby dwa razy. Dwa kutry wyrzucały
niewod, potem ściągały jego końce do brzegu. Końce sieci przymocowywano
do drewnianych kołowrotów i ściągano do brzegu. Kołowroty napędzano
siłą ludzkich ramion. Skrzypiały, ale ciągnęły sieć. W sieci było
mnóstwo ryb różnej wielkości. Były tam sumy długości 3 metrów, bieługi o
wadze 50 kg i więcej, 10 kilogramowe szczupaki, sarogi, jesiotry i inne
gatunki. Ryby ładowano do ogromnych koszy wiklinowych i dostarczano na
kutry. Drobnicę chwytali chłopcy i dziewczęta i uciekali do swoich
baraków. Inny sposób połowu zastosowali „tubylcy”. Wieczorem już o
zmroku wypłynęli na rzekę łodzią drewnianą, zabierając mnie ze sobą jako
„palacza”. Sposób połowu polegał na tym, że do dziobu łodzi na
wysuniętym pręcie stalowym umocowany był kosz metalowy, w którym
rozpalano ognisko ze smolnych szczap. Palące się ognisko dawało tyle
światła, że widać było ryby – szczupaki stojące w płytkiej wodzie łbami
do brzegu. Łódź spływała z prądem sterowana przez jednego z mężczyzn, a
stojący w łodzi drugi mężczyzna uderzał trójzębnym ościeniem w grzbiet
ryby, ściągał z ostrza i wrzucał do łodzi. Złowił w ten sposób kilka
szczupaków powyżej 5 kg. Jednego dał mi za to, że utrzymywałem dobrze
ogień w koszu. Ukradkiem dostałem się do baraku. Dwa dni mieliśmy z
siostrą wspaniałe jedzenie. Z opowiadań tubylców usłyszeliśmy o
zdarzeniu, które miało miejsce w poprzednim roku. Starszy, doświadczony
człowiek wybrał się sam na połów sumów ościeniem (było to niespotykane,
gdyż zawsze jechało co najmniej dwóch rybaków). Wypłynął przed nastaniem
zmroku w górę rzeki, a następnie spływał w dół. Do ościenia miał
przymocowaną żyłkę konopną, nową i bardzo mocną, o długości około 15
metrów. Zazwyczaj linka leżała luźno w łodzi aż do czasu, gdy rybak
namierzył i skłuł suma ościeniem. Przy dobrym nakłuciu sum nie miał
praktycznie możliwości uwolnienia się od ościenia. Ciągnął więc łódkę z
rybakiem do momentu, gdy opadł z sił i dał się wciągnąć do łodzi. Tym
razem upolowany sum był bardzo duży, nawet jak na tutejsze warunki.
Mierzył bowiem około 3 metrów i ważył ponad 200 kg. Zazwyczaj łowca
trzymał linkę w rękach i gdy widział, że nie da rybie rady, puszczał
linkę tracąc ją wraz ze zdobyczą i ościeniem. Tym razem było inaczej.
Linka zaplątała się na nogach rybaka. Mimo wysiłków nie zdołał się od
niej uwolnić. Sum wyciągnął go z łodzi i ciągnął nadal, aż zmęczony
zatrzymał się blisko mielizny, wyciągając na nią martwego już rybaka.
Przed wyjazdem mężczyzna powiedział żonie, gdzie się udaje. Rano, gdy
nie pojawił się w domu, kobieta powiadomiła komendanta obozu, prosząc o
pomoc. Wysłał on czterech ludzi dwiema łodziami na poszukiwania. W
godzinach popołudniowych znaleziono martwego rybaka i uwiązanego na
lince suma.
Milowymi krokami zbliżała się syberyjska zima.
Oczekiwanie na nią nie budziło wielkiego strachu, gdyż zaopatrzono
dorosłych w filcowe buty (walonki) oraz watowane spodnie i kufajki. Dano
też po dwie pary ocieplanych ręka-wic. Około 15 października spadł
pierwszy śnieg i już nie stopniał do wiosny. Zima była jednak mniej
dotkliwa, gdyż temperatura wynosiła minus 25 do minus 35oC. Tylko kilka
dni było bardziej mroźnych z temperaturą minus 40oC. Wyżywienie było
praktycznie niezmienione. Wydano jednak po 50 kg ziemniaków na jeden
miesiąc oraz 5 kg cebuli. Urozmaiciło to znacznie żywność, co z kolei
wpływało dodatnio na zdrowie ludzi. Było znacznie mniej zgonów
spowodowanych głodem i chorobami. Nie można również pominąć faktu, że
poprzedniej zimy i lata umarli przeważnie starcy i dzieci – osoby
najsłabsze, a ci, którzy przeżyli byli jakby wyselekcjonowani. W opał na
zimę każdy mieszkaniec miał się zaopatrzyć sam zwożąc na sankach drewno
z lasu i składając je w sztaplach przed wejściem do baraku. Zima
przechodziła w miarę spokojnie, dorośli praco-wali, a dzieci siedziały w
barakach. Szkoły w obozie nie było. Na wiosnę powtarzał się ten sam
sposób bytowania – praca w tajdze, przygotowanie drewna do spławiania
itd.
22 czerwca 1941 roku o godzinie 400 hitlerowskie Niemcy
napadły na ZSSR bez wypowiedzenia wojny. Załogę dozorującą nasz obóz
zmniejszono do 6 wartowników i 1 dowódcy. Pozostali natychmiast zostali
powołani do wojska
– na front. Powołano do wojska również
zdolnych do służby „tubylców”. W drugiej połowie 1941 roku, z chwilą gdy
generał W. Sikorski podpisał z J. Stali-nem porozumienie w sprawie
utworzenia w Związku Radzieckim armii polskiej pod dowództwem generała
Władysława Andersa, umożliwiono Polakom wstępowanie do Wojska Polskiego.
Do miejsca formowania polskich jednostek była daleka droga. Skorzystało
z tej okazji niewiele osób. Z naszej wsi, z Seńkowa dostały się tam
tylko trzy osoby – Karol Więckiewicz, Henryk Więckiewicz i Stanisław
Saczyński. Ze zrozumiałych względów wszyscy ludzie chcieli wiedzieć, jak
przedstawia się sytuacja na froncie. Jeden staruszek w Tanskim Moście
miał radio detektorowe na słuchawki i wiedział, co się dzieje. Pytany o
po-stępy w wojnie odpowiadał: „Naszi idut w pieriod, a Niemcy za nimi”.
Nie mógł przecież powiedzieć, że wojska rosyjskie panicznie uciekały,
tracąc w walkach setki tysięcy rannych, zabitych i wziętych do niewoli.
Odpryski wojny dotarły i do naszego obozu. Z wojny wróciło dwóch rannych
tubylców i nie wiadomo jakim sposobem przeszmuglowali oni dwa granaty
przeciwczołgowe. Postanowili za ich pomocą ogłuszyć ryby w rzece.
Wybrali się więc z kilkoma kolegami w górę rzeki, około 2 km od obozu.
Tutaj do rzeki Any wpadała wąska – około 10 m szerokości, lecz głęboka
na 4m rzeczka o nazwie Moskowka. W miejscu, gdzie wpadała do głównej
rzeki, wrzucili związane ze sobą grana-ty. Po kilku sekundach rozległ
się straszliwy wybuch. Słychać go było nawet w obozie, więc dzieci i
parę osób dorosłych oraz trzech strażników pobiegło wzdłuż brzegu do
miejsca wybuchu. Blisko brzegu płynęły setki ogłuszonych ryb. Sprawcy
wybuchu, strażnicy, dorośli i dzieci, każdy według swoich możliwości,
rzucili się do wyławiania ryb. Były tam szczupaki, jesiotry, bieługi,
itp. o wadze kilku kilogramów każda oraz niezliczona ilość „drobnicy” o
ciężarze do 2 kg. Te małe ryby wyławiały dzieci, gromadząc na brzegu
znaczne ich ilości. Ogłuszone ryby płynęły z prądem aż do obozu. Większe
sztuki dochodziły do siebie i uciekały, małe można było łowić i w
obozie. Całe zdarzenie utrzymano w ścisłej tajemnicy, gdyż sprawcom
wybuchu groziła kara więzienia. Tak duże rezultaty wybuchu świadczyły o
tym, jakie zasoby posiadała rzeka.
W początkach grudnia 1941 roku
dotarła do obozu informacja, że Polacy przywiezieni do łagru mogą
opuścić obóz i zamieszkać w kołchozach położonych nie dalej jak 100 km
od miejsca dotychczasowego pobytu. Przenieść się można było tylko
własnym staraniem i na własne ryzyko. Osoby mające rodziny udawały się
do kołchozów z prośbą o przyjęcie do pracy i zapewnienie
za-kwaterowania. Mój ojciec w połowie grudnia udał się pieszo, samotnie w
poszukiwaniu takiego miejsca. Otrzymał na drogę cztery bochenki chleba i
nic więcej. Po kilku dniach dotarł do wsi Turowo położonej 30 km od
Abanu. Był tu duży kołchoz, a wieś zaliczana była do tych, gdzie
znajdowały się siedziba gminy, komisariat NKWD i duża siedmioklasowa
szkoła. Przewodniczący kołchozu Pietro Burin oraz sekretarz partii
Wasilij Wołkow wyrazili zgodę na przyjęcie do kołchozu naszej rodziny,
głównie dlatego, że ojciec przed wojną nauczył się rymarstwa, tj. szycia
uprzęży dla koni, od swego brata Alojzego. Kołchoz miał około 80 sztuk
koni. Dla przywiezienia rodziny z Borzowa do Turowa dano do dyspozycji
ojca zaprzęg, tj. konia i sanie. Konia przydzielono jednego z
najlepszych. Było to zwierzę stosunkowo młode, duże i mniej wychudzone
od większości koni kołchozowych. Ojcu dano zaliczkowo 5 bochenków
chleba, odpowiednią ilość siana i słomy do wyścielenia sań. W dniu
wyjazdu z Turowa pogoda była znakomita, świeciło słońce, temperatura w
dzień wynosiła minus 12oC. W ciągu dwóch dni dotarł do Borzowa. Załatwił
w kierownictwie obozu formalności związane z wyjazdem. Następnego dnia
załadowaliśmy do sań tobołki z pościelą i garnkami, rakiety śnieżne i
ruszyliśmy do nowego miejsca pobytu. Niebo było pogodne, temperatura
minus 13oC. Podróż przebiegała pomyślnie, droga nie była zawiana. Jednak
pod wieczór warunki pogodowe uległy całkowitej zmianie. Zerwał się
wiatr, początkowo słaby, lecz jego siła wzrastała w szybkim tempie.
Zaczęło kurzyć śniegiem, na drodze tworzyły się zaspy, przede wszystkim
tam, gdzie droga wiodła wśród leśnych polan. Zapadał wczesny zmierzch,
robiło się ciemno, koń uparcie parł do przodu, bo był tak na-uczony.
Jednak po pewnym czasie okazało się, że zasób jego sił się wyczerpuje.
Rodzice szli tuż przy saniach, ja i siostra zawinięci w pierzyny
jechaliśmy. Wiatr dął coraz silniej, porwany śnieg wznosił się w
powietrzu, ciął po twarzy, jakby tysiące igieł wbijało się w skórę.
Ciemność nastała zupełna. Koń słabł co-raz bardziej, zaczął przystawać,
był cały spocony, para buchała z niego, zdawało się, że niedługo padnie i
już nie wstanie. W pewnym momencie po wjechaniu na polanę stanął i
dyszał ciężko.
Po dłuższym postoju ojciec prosił go, by ruszył
dalej, lecz koń stanowczo odmawiał, szarpał się, charczał, lecz dalej
iść nie chciał. Okazało się, że koń zboczył z drogi i jesteśmy w
otwartym polu. Ojciec rzucił koniowi trochę siana, okrył go kocem i
zaczął się naradzać z mamą, co robić dalej. Nocowanie skończyłoby się
zamarznięciem lub pożarciem przez wilki. Po chwili rodzice postanowili,
że ojciec pójdzie szukać pomocy, a matka z nami pozostanie przy
zaprzęgu. Było to jedyne rozsądne wyjście, choć szanse jego powodzenia
wynosiły w najlepszym przypadku jak 1:10. Ojciec owinął ręcznikiem głowę
i twarz, założył rakiety śnieżne na nogi, krzyknął coś na pożegnanie i
zniknął w ciemnościach. Minęło około 1,5 godziny gdy w ciemności
rozległy się przytłumione wołania i krzyki. Matka i my zaczęliśmy z
całej siły wołać pomocy. Po kilkunastu chwilach koło sań stanęło trzech
mężczyzn – ojciec i dwaj tubylcy – kołchozowi myśliwi, mieszkający na
stałe w chacie na skraju polany. Koń nieco odpoczął, przegryzł i doszedł
widać do wniosku, że przy pomocy ludzi potrafi dociągnąć sanie do
osady. Myśliwi przymocowali sznurami przyniesione drągi, umożliwiające
pchanie sań, jeden krzyknął na konia, który bez zwłoki pociągnął sanie.
Przebijaliśmy się przez zwały śniegu, stawali, aby odpocząć i po dwóch
godzinach dobiliśmy do osady. Po przybyciu na podwórze natychmiast
przeniesiono mnie i siostrę do mieszkania. Byliśmy tak zziębnięci, że o
własnych siłach nie mogliśmy się poruszać. W mieszkaniu obok nas –
przybyszów – znalazło się natychmiast kilka osób – mieszkańców
drugiej części domu. Była szczęśliwa dla nas pora kolacji. Poczęstowano
nas mięsem z dziczyzny, ziemniakami w łupinach i nieodłącznym „czajem”.
Syci i ogrzani natychmiast zasnęliśmy. Przy budynku – obu jego częściach
– wybudowane były dwie stajnie dla krów i świń. Do jednej, tej
większej, bo mogły się tam zmieścić nawet dwie krowy, z których jedną
sprzedano na rzeź po wezwaniu władzy radzieckiej – „wsio dla fronta” –
wprowadzono naszego konia, gdzie mógł się ogrzać i najeść do woli
koniczyny. Jak ojciec znalazł naszych wybawców w ciemną, wietrzną noc? W
domu, w którym mieszkali myśliwi, w kominku paliło się rzęsiste
ognisko, a światło z niego przenikało przez dwa nieduże okna...
Do
świtu burza śnieżna ustała, nadszedł ranek pogodny i jasny,
tempera-tura wzrosła do minus 12oC. Po śniadaniu niespotykanym
dotychczas, bo składającym się z chleba, smalcu i gorącego mleka,
byliśmy gotowi do dalszej drogi. Myśliwi wyprowadzili nas do zawianej
drogi, ale mieliśmy jeszcze do pokonania 25 km. Wczesnym zmierzchem
dotarliśmy do Turowa. W Gminnej radzie dano nam skierowanie do jednego z
„tubylców” – wcześniejszego zesłańca, Ukraińca Artymona Mielnikowa,
który na przysiółku Turowa mieszkał wraz z synem Mikołajem w dwuizbowym
domu. W jednej izbie był zbudowany z cegły glinianej piec piekarski do
pieczenia chleba, a jednocześnie do gotowania posiłków. Służyły do tego
żeliwne garnki, które wstawiano do pieca przy użyciu specjalnych wideł.
Na piecu można było spać – mieściły się tam swobodnie dwie dorosłe
osoby. Leżało na nim dużo słomy nakrytej płachtą, było ciepło i miękko.
Po kolacji poszliśmy z siostrą spać na piecu za zgodą dziadka Artymona,
który z pieca przeniósł się na pryczę. Mikołaj, matka i ojciec mieli też
pry-cze z siennikami. Drewniana ścianka oddzielająca pomieszczenie z
piecem od drugiej izby nie sięgała do sufitu, a więc ciepło z pieca
ogrzewało oba pomieszczenia. Do tego samego komina dobudowany był
niewielki kominek, na którym paliło się ognisko oświetlające
pomieszczenie. Takie kominki miał każdy dom mieszkalny i biurowy. W
porównaniu z barakami w obozie warunki zamieszkania były doskonałe, tym
bardziej, że nie było tu pcheł i pluskiew. Drugi dzień w Turowie był
przeznaczony na urządzenie się i załatwienie formalności związanych z
pobytem. Dowiedzieliśmy się, że w kołchozie już przebywają rodziny
Fijałkowskich: Stanisław, jego żona Zofia, synowie Franciszek, Jan i
Benon „Bimko” oraz córka Helena; rodzina Skotnickich z Seńkowa: Ignacy,
żona Zofia, córki Wiktoria i Władysława i syn Zygmunt; rodzina
Szymańskich: Wojciech, żona Agnieszka, syn Kazimierz i córka Olga.
W
trzecim dniu rodzice poszli do pracy. Matkę skierowano do czyszczenia
zboża przy użyciu młynka na korbę. Zboże natychmiast wywożono saniami do
Kanska „dla fronta”. Furmani powożący saniami oprócz ubrań watowanych i
walonek mieli szuby (kożuchy) z dwóch warstw psich skór, szyte jedną
warstwą włosem na zewnątrz, drugą włosem do środka. Szuby były dłuższe
od wzrostu noszącego, co przy siedzeniu na saniach skutecznie chroniło
nogi przed mrozem. Ojciec zajął się naprawą uprzęży dla koni w budynku
„Koniuszni” – obiektu przeznaczonego do przetrzymywania koni. Na tym
terenie oprócz budynków gospodarczych były zbudowane nowe stajnie dla
koni.
Stajnie z nieznanych względów stały puste, a konie
przebywały na ogrodzonym placu. W stajni trzymano tylko parę zarodową
„orłowskiej porody”.
Klacz i ogiera karmiono czystym owsem i
dobrym sianem, wyglądały więc jak rasowe konie wyścigowe. Były to konie
karej maści, sierść na nich aż lśniła. Pozostałym koniom dawano tylko
siano, były chude i smutne. Młodych źrebiąt (do 2 lat) nie zaprzęgano,
więc były w dużo lepszym stanie. Pod budynkiem były piwnice dla
przechowywania ziemniaków sadzeniaków oraz ziemniaków do spożycia.
Przebywanie w „Koniuszni” umożliwiało zabranie paru ziemniaków do
kieszeni i przyniesienie do domu na obiad. W marcu 1942 roku zapas
ziemniaków wyczerpał się i spowodował w naszej rodzinie prawie głód,
gdyż przydział
na chleb wynosił tak jak w Borzowie 0,5 kg na
osobę dorosłą i 0,3 kg na dziecko. W niedalekiej odległości 10 km, był
kołchoz Słapce, w którym osiedlił się nasz sąsiad z Seńkowa Jan Kudła
„młodszy” wraz z żoną Emilią oraz synami Antonim i Marianem (Jan Kudła
„starszy” i jego żona Anna zmarli w Borzowie). Pewnego dnia otrzymaliśmy
wiadomość od Kudłów, że dostali z kołchozu 3 worki ziemniaków i chcą
nam jeden worek podarować, pod warunkiem, że sami go odbierzemy. Mama
uzyskała z Rady Gminy zezwolenie na udanie się do Słapiec. Dzień wypadł
ciepły minus 7oC i pogodny. Pożyczyliśmy sanki z metalowym koszem do
palenia ognia w razie ataku wilków. Oprócz smolnego i suchego drewna
zabraliśmy ze sobą dwa worki oraz dwa koce dla zabezpieczenia ziemniaków
przed mrozem. Rano wybraliśmy się z matką w tę trudną podróż. Do
Słapiec doszliśmy w godzinach popołudniowych, gdyż droga była częściowo
zawiana. Po krótkim odpoczynku, wypiciu „czaju” wsypaliśmy ziemniaki do
podwójnego worka, owinęli w koce i ułożyli na ściółce ze słomy.
Ruszyliśmy w drogę powrotną z trwogą w sercu, że złapie nas noc. O
zmroku mieliśmy do pokonania jeszcze około 3 km. Już wydawało się, że
dotrzemy bez przygód do domu, gdy w ciemności matka zauważyła świecące
ogniki. Były to watahy wilków. Natychmiast rozpaliłem ognisko w
metalowym koszu. Stado jednak podążało za nami, zbliżając się do nas
coraz bardziej. Myśmy z całych sił biegli, a wilki biegły za nami. Gdy
zbliżały się na niebezpieczną odległość, rzucałem w nie płonące szczapy.
Na chwilę się zatrzymywały, lecz znowu się przybliżały. W ten sposób
dotarliśmy do miejsca, z którego było widać światła naszej wsi. W tym
momencie wilki zrezygnowały z ataku na nas i już spokojnie dotarliśmy na
miejsce.
Nadchodziła wiosna, śnieg topniał gwałtownie, spod
śniegu wyrastały kępy traw i syberyjskich kwiatów, drzewa pokrywały
pierwsze liście. W kołchozie rozpoczęły się przygotowania do siewów.
Naprawiano pługi, brony, wozy. Na częściach pól zaoranych na zimę
przystąpiono do siewu zbóż jarych, tj. pszenicy, owsa i jęczmienia. Z
Polaków ojciec i Szymański jako byli rolnicy zostali skierowani do tych
prac. Pewnego dnia, gdy mieli już iść do domu, zostawili w workach,
ojciec około 1,5 kg, a Szymański około 4 kg pszenicy. Z tym zbożem
przyszli do domów. Matka natychmiast wsypała zboże do garnka i wstawiła
do pieca, by ugotować. Kilkanaście minut później przed dom zajechała
bryczka sekretarza partii i naczelnika NKWD. Rozpoczęła się szczegółowa
rewizja. Znaleziono oczywiście pszenicę w piecu. Ojca zabrano do
siedziby kołchozu, gdzie był już doprowadzony Szymański. Przesłuchiwano
ich kilka godzin. Na drugi dzień zebrał się „sąd” i orzekł, że za
kradzież mienia państwowego ojca skazuje się na naganę z ostrzeżeniem, a
Szymańskiego na rok więzienia. Po trzech miesiącach przyszło
zawiadomienie, że Szymański zmarł na wrzody żołądka w kopalni soli na
Sachalinie.
Ojciec mój był człowiekiem światłym i oczytanym.
Przed wojną był działaczem ludowym. Uczestniczył w zjeździe ludowców raz
w Warszawie, dwa razy we Lwowie. Dlatego też doceniał posiadanie
wykształcenia. Nie-zwłocznie po przybyciu do Turowa zapisał mnie do
pierwszej klasy rosyjskiej szkoły podstawowej wiedząc, że każde
wykształcenie jest korzystne dla człowieka. Od stycznia 1942 roku
uczęszczałem do szkoły i uzyskałem promocję do drugiej klasy, mimo że
rozpocząłem naukę cztery miesiące później niż inni uczniowie.
Kierownikiem szkoły była Elizawieta Biriukowa, żona sławnego ba-janisty4
Zespołu Pieśni i Tańca Aleksandrowa imienia Armii Czerwonej. Przed
wojną Biriukowie mieszkali w Leningradzie. W połowie roku 1942
Aleksander Biriukow był ranny na froncie, nadepnął na minę i urwało mu
prawą nogę w kostce. Po zaleczeniu rany został zwolniony z wojska i
przybył do żony w Turo-wie. Uczył w szkole muzyki i śpiewu. Był jedynym
artystą w okolicy, brał udział w różnych występach w całej gminie.
Cechowała go prostota, miłość do ludzi, a szczególnie do dzieci.
Poproszony żeby zagrał na bajanie, nikomu nie odmówił. Grał wszędzie, w
szkole, na placu itp., choć był wielkim artystą wy-stępującym w zespole
Aleksandrowa jeszcze długo po wojnie.
Cały czas mieszkaliśmy u
Mielnikowa. Stary Artymon ze względu na wiek nie pracował w kołchozie.
Mikołaj – „Kola” musiał pracować, mimo że jeszcze nie ukończył 18 lat.
„Dziadzia” Artymon, człowiek bywały w świecie, mimo podeszłego wieku był
wesoły i rozmowny. Urodził się i wychował nad Donem w kozackiej
stanicy. Za zatargi kozaków z władzą radziecką został skazany na zsyłkę
na Sybir na czas nieokreślony. Opowiadał nam o życiu w stanicy, o tym,
jak służył w wojsku kozackim. Nauczył mnie śpiewać dumki kozackie. Jedną
z nich cytuję:
Hej tam na polu zińcy żnut Hej tam na polu zińcy żnut A popid horoju, popid zełenoju kozaki idut Hej, a w peredi czereszeńko Hej, a w peredi czereszeńko Wide swoje wijsko, wijsko zaporiża choroszeńko Hej, a za nymi sachajdacznyj Hej, a za nymi sachajdacznyj Wide swoje wijsko, wijsko zaporiża neobacznyj
Hej, hej, hej, kozaki idut
Żona
Artymona umarła dawno, zaraz po zesłaniu. Kolę wychowywał sam ojciec.
Wpoił mu przekonanie, że Bóg istnieje i kieruje ludzkimi losami.
Artymon, mimo że nie chorował, nagle zmarł w maju 1942 roku. Zwłoki do
chwili pochówku spoczywały w trumnie na ławie w jego domu. Wieczorem nad
trumną modliło się parę kobiet „tubylców”, przeważnie osoby w podeszłym
wieku, które jeszcze pamiętały z dzieciństwa modlitwy. Zgromadzili się
też Polacy mieszkający w Turowie. Rozległy się polskie pieśni żałobne,
odmawiano modlitwy za zmarłych. Pamiętam taki moment, gdy Kola stojąc
obok trumny mówił: „Moliteś Polaki za mojego otca. Ja sowiecki
czełowiek, nie umieju molitsia, no wieriu, czto waszi mołytwy dojdut do
Boga”. Mniej więcej za miesiąc od pogrzebu ojca Kola ukończył
osiemnaście lat i dostał powołanie do wojska. Jechał w nieznane, nigdy
jeszcze nie jechał pociągiem, ani nie widział lokomotywy. Pożegnał się z
nami jak z rodziną, odwiedził sąsiadów; udał się na front i ślad po nim
zaginął. Dla nas wyjazd Koli na wojnę też miał przykre następstwa.
Kazano nam opuścić dom. Przesiedlono nas do domu Nataszy (nazwiska nie
pamiętam). Dom był duży, piętrowy, co w tych okolicach było bardzo
rzadkie. Mieszkały w nim oprócz gospodyni dwie nauczycielki z tutejszej
szkoły. Nam przydzielono pokój na parterze z piecem piekarskim i
kominkiem. Pomieszczenie na górze, gdzie mieszkała gospodyni, ogrzewał
piecyk żeliwny. Z wyżywieniem było coraz gorzej, chleb wydawano w ilości
jak wcześniej, ziemniaków Polacy już nie dostawali, bo wszystkie
zostały użyte do sadzenia. Marzeniem nas wszystkich było, by kiedyś
najeść się chleba do syta. Były to jednak tylko marzenia ... Za poradą
„tubylców” zaczęliśmy jeść to, co można było znaleźć w lesie. Na
polanach rosły rośliny, które nazywano „saranki”. Miały one stosunkowo
wysoką łodygę (około 50 cm), a w ziemi wyrastała bulwa wielkości dużej
główki czosnku. Ta bulwa składająca się z ząbków tak jak czosnek, była
jadalna. Po ugotowaniu smak był podobny do ziemniaków, lecz nieco
słodkawy. Zbierano również szypułki czerwonej koniczyny, suszono,
tłuczono w stępie5 na mąkę, dodawano soli i mieszano z ugotowanymi
sarankami. Otrzymaną gęstą masę formowano w placki, takie jak
ziemniaczane, i pieczono na patelni w piecu piekarskim. Bardzo „dobrym”
dodatkiem były łupiny ziemniaczane. Placki te smakowały nie bardzo, lecz
niestety innej możliwości nie było. „Dobra psu mucha jak nie ma chleba
okrucha”.
Kołchozowe konie dostawały w lecie tylko trawę. Koszono
ją na polanach leśnych i dowożono na „Koniusznię”. Wykonywały to
przeważnie kobiety, bo mężczyzn coraz więcej było na wojnie. Młode
konie, jeszcze nie zaprzęgane, wypasano na polanach leśnych lub
bezpośrednio w tajdze, głównie w nocy. Do pasienia typowano przede
wszystkim starców i wyrostków. Konie pędzono w stadzie, potem je pętano
powrozami konopnymi. Niektóre konie miały na szyi zawieszone dzwonki
„botała”. Pastuchów było zwykle kilku, w tym paru ochotników – powyżej 9
lat. Aby uchronić się od komarów, rozpalano nie-typowe ogniska. Bale
drewna układano w krąg, pastuchowie sadowili się w środku, a dym
ochraniał ich lepiej niż gdyby siedzieli na zewnątrz kręgu. W ta-kich
wyprawach za zgodą ojca w pogodne noce brałem udział i ja. Spętane
ko-nie nie oddalały się zbyt daleko od ogniska. Pewnego razu jeden młody
ogier zaplątał się pętem w korzeń ściętego drzewa i upadł tak
niefortunnie, że złamał przednią nogę. Wczesnym rankiem, gdy
szykowaliśmy się do pędzenia koni z powrotem do wsi, stwierdziliśmy, że
koń ma złamaną nogę. Jeden ze starszych pastuchów osiodłał ujeżdżonego
konia i galopem popędził do kołchozu odległe - go około 2,5 km. Po
godzinie wrócił z Burinem – przewodniczącym kołchozu i stajennym
brygadzistą. Po obejrzeniu konia stwierdzili, że noga jest złamana w
dwóch miejscach. Decyzja była krótka – konia trzeba dobić. Nie
namyślając się Burin wyjął z pochwy rewolwer typu „colt” i wystrzelił
dwa razy. Koń się rzucił, ale natychmiast skonał. Przewodniczący wyjął
długi składany nóż, wyciął szynkę, mięso schował do parcianej torby i
odjechał. Wcześniej polecił starsze-mu pastuchowi, by wraz z jednym z
ochotników pilnowali mięsa do czasu przy-bycia z kołchozu ludzi
wyznaczonych do zabrania konia.
.................................Tekst podzielony został na 2 części ................................... 1
Taczanka – rosyjski lekki, 2. albo 4-kołowy wózek z karabinem
maszynowym, używany dawniej w kawalerii (w Rosji w czasie wojny domowej
1918-20, w Polsce w okresie międzywojennym).
2 Sztapel – stos desek, worków, skrzyń itp. ułożonych na przekładkach warstwa-mi jedne na drugich.
3
Bania – rosyjska odmiana sauny. Najważniejszą częścią bani jest pariłka
(łaźnia parowa), w której bywa o wiele goręcej niż w fińskiej saunie.
Rozgrzewa się tu kamie-nie w palenisku i chochlą z długą rączką wylewa
na nie wodę. Często do wody dodaje się kilka kropli olejku
eukaliptusowego lub sosnowego (czasem nawet piwa), a wrząca para roznosi
zapach po całym pomieszczeniu. Do rytuału bani należy chłostanie się
brzozowymi gałązkami. Może wydawać się to dziwne i z pewnością jest
bolesne, ale w skutkach przyjemne i oczyszczające. Po „chłoście”
brzozowymi witkami następuje kąpiel w basenie z lodowatą wodą, przed
powtórnym seansem. Stali bywalcy bani odbywają od 5 do dziesięciu takich
cykli w czasie 2 godzin.
4 Bajan – ros., muz. udoskonalona harmonia ręczna (odmiana akordeonu) z klawiaturami guzikowymi dla obu rąk.
5
Stępa – prymitywne urządzenie służące dawniej do obłuskiwania i
kruszenia ziarna na kaszę, składające się z drewnianej lub kamiennej
misy oraz drewnianego ubijaka.
6 Burunduk (Eutamias sibiricus) –
ssak z rodziny wiewiórkowatych zamieszku-jący lasy północno-wschodniej
Europy, wschodniej Azji, Syberii, Mongolii, północnych Chin i Japonii.
Długość ciała do 27 cm, ogona do 18 cm. Ubarwienie brunatnoszare, na
grzbiecie i bokach podłużne, ciemne pasy z jasnymi obwódkami. Ogon
długi, puszysty. Dobrze wspina się na drzewa, jednak przebywa głównie na
ziemi, gniazdo buduje w wykopanej przez siebie norze i gromadzi w nim
znaczne zapasy pokarmu na okres zimowy. Bywa przedmiotem polowań dla
pozyskania futra
7 Limba syberyjska, sosna syberyjska (Pinus
cembra subsp. sibirica, Pinus sibi-rica) – blisko spokrewniona z naszą
limbą, sosna występująca na ogromnych połaciach tajgi syberyjskiej.
Nazywana niekiedy błędnie cedrem syberyjskim, co wynika z bezpośredniego
tłumaczenia nazwy rosyjskiej. Drewno miękkie, cenione w stolarstwie i
budownictwie. Nasiona, tzw. orzeszki cedrowe, są masowo zbierane i
spożywane na Syberii, produkuje się z nich również olej
8
Podwoda: a) obowiązek dostarczenia przez ludność środka transportu do
dyspozycji organu administracji państwowej, także wojska; b) także taki
środek transportu wraz z obsługą.
9 Suseł moręgowany – ssak
zaliczany do rodziny wiewiórkowatych. Jest to gry-zoń wielkości szczura.
Ciało jego ma długość 20-23 cm, a ogon – 5,5- 8 cm. Zamieszkuje tereny
bezleśne, głównie pastwiska, nieużytki i pola. Jest aktywny w ciągu
dnia. Za-mieszkuje głębokie nory, które różnią się od króliczych tym, że
przed norami susłów ni - gdy nie ma wykopanej ziemi, zwierzęta wynoszą
ją bowiem w torbach policzkowych i wyrzucają w oddalonych miejscach.
Nory mają bardzo skomplikowaną budowę: jest to system długich chodników
kończących się komorą mieszkalną, w której znajduje się dobrze
wymoszczone gniazdo. W miejscu tym susły zarówno przesypiają noc w
okresie aktywności wiosenno-letniej, jak i zapadają w głęboki sen
zimowy, który zwykle trwa aż 7 miesięcy (stąd popularne powiedzenie:
„śpi jak suseł”. Zdarza się również, że w czasie długotrwałej suszy i
podczas upalnego lata susły zapadają w krótki sen letni i pojawiają się
ponownie dopiero jesienią, by po kilku tygodniach ponownie zasnąć, tym
razem już na zimę. Pożywienie susła stanowią głównie zielone rośliny,
bulwy, nasiona, jagody oraz owady, myszy i ptasie jaja.
/Źródło: Zesłaniec, Numer 41 (2009)
RELACJE Z ZESŁANIA
By
czas nie zatarł śladów naszych doświadczeń syberyjskich od wieków
najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych
latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca”
postanowiła utworzyć nowy dział po-święcony tej problematyce. Spełniamy
tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje
dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na
zeszyt „Zesłańca” poświęcony Matkom-Sybiraczkom, który spotkał się z
wielkim zainteresowaniem.
W przyszłości podobny monograficzny
numer naszego pisma chcemy przeznaczyć na opisanie losów polskich dzieci
na zesłaniu. Wiemy też z napływającej do redakcji korespondencji, że z
artykułów publikowanych na łamach „Zesłańca” korzystają uczniowie oraz
nauczyciele historii, uważając publikowane w nim teksty za ważny
materiał uzupełniający podręczniki szkolne.
Dział „Relacje z
zesłania”, nawiązuje w pewnym sensie do serii „Biblioteka Zesłańca”,
ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz do serii pod
nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez
Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red.
nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w
naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane są także w poczytnej
serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku
Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth, przewodniczącej
tamtejszej Komisji Historycznej. Mamy nadzieję, że przez taki zabieg
edytorski wzbogacimy polską historiografię o cenne źródła dotyczące
zesłań Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne
rejony byłego Związku Radzieckiego. (red.)
*
|
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz