W tajgach Sybiru i na stepach Ukrainy - Roman Wojtyło cz.2. W
warunkach wojny zapotrzebowanie na różne surowce było ogromne.
Zalecono, by kto może (starcy, dzieci) zbierał to, co do zbierania się
nadawało, między innymi korę z młodych wierzb, kminek, skórki z drobnych
zwierząt futerkowych żyjących dziko w lesie. Dotyczyło to w
szczególności burunduków –
zwierzątek o wielkości świnki morskiej. Były to gryzonie o popielatym
ubarwieniu. Na grzbiecie każdego (samca i samiczki) przebiegało
podłużnie pięć czarnych pasków. Futerka tych zwierząt były sprzedawane
do Ameryki i innych krajów. Były bardzo drogie i futro z tych skórek
stanowiło majątek. Gryzonie te nie liniały na wiosnę, można więc było na
nie „polować” przez cały rok. Zajmowały się tym przeważnie dzieci.
Kilkoro z kijami w ręku obstawiało leżące w lesie drzewo, jedno czekało,
aż po pniu zaczną biegać burunduki. A zaczynały biegać, gdy ktoś
zaczynał świstać tak jak czynią to zwierzęta, szczególnie w okresie rui.
Myśliwi z kijami rzucali się do ataku i jak dobrze szło, kilka sztuk
zostawało zabitych. Działanie to powtarzano wielokrotnie. W ciągu dnia
zdarzało się zdobyć kilkanaście i więcej sztuk. Ściąganie skórek mogło
być wykonywane tylko przez specjalistów. Natomiast pozyskiwanie kory z
młodych wierzb wynikało stąd, że kora niezbędna była przy wyprawianiu
wszelkiego rodzaju skór zwierzęcych. Korę ściągało się z drzew rosnących
czyli żywych. Drzewo po takiej operacji usychało, lecz cel uświęca
środki... Dzieci zbierały także kminek. Duża ilość tych roślin rosła
przy polnych drogach. Za wszystkie tego rodzaju zdobycze w punkcie skupu
można było otrzymać pieniądze, proch strzelniczy lub garnki żeliwne do
gotowania czy kamienne na wodę lub mleko.
W połowie czerwca
rozpoczęła się bardzo ważna akcja – sianokosy. Wy-żywienie koni wymagało
zgromadzenia na zimę ogromnej ilości siana. Koszono je na leśnych
polanach, na których nie uprawiano zbóż. Siano kosili wszyscy, którzy
umieli kosić kosą – mężczyźni, kobiety i dorastająca młodzież. Skoszone
trawy należało przewracać, aby
szybko schły i układać w stogi na polanie. Najpierw siano grabiono
grabiami, układano w kopki, aby je dokładnie wysuszyć. Później
gromadzono w stogach. Do stogów siano dowożono za pomocą „wołokuszy”.
Wołokusza jak z samej nazwy wynika jest to coś, co włóczone jest po
ziemi. Są to dwa drzewka brzozy o średnicy w dłuższym końcu 10 do 12
centy-metrów. Układa się je równolegle do siebie w odstępie 1,3 m. Do
tych brzózek przywiązuje się w odległości 2,8 do 3 m poprzeczkę grubości
około 10 cm. Do tej poprzeczki mocuje się cieńsze i krótsze brzózki.
Konia (albo woła) zaprzęga się między dwa dyszle utworzone przez grubsze
brzozy. Takim zaprzęgiem kierował „jeździec” (posadzony na koniu
10-letni chłopiec). Podjeżdżał on pod kopkę siana, pracownicy
przewracali kopkę na ciągnące się gałęzie brzozy, przywiązywali siano
sznurem i można było wlec kopkę pod stóg. Przy stogu odwiązywano sznur,
siano przytrzymywano widłami, koń ruszał i siano pozostawało przy stogu.
Robotnicy widłami podawali na stóg przywleczone siano. Do budowy stogu
potrzeba było od 50 do 80 transportów wołokuszy. Zgromadzone w stogach
siano dowożono do obór i koniuszni – w zimie robiono to saniami. Taki
sposób magazynowania siana był dobry, gdy kołchoz posiadał dwa spychacze
o mocy 100 koni mechanicznych „Staliniec”. Te spychacze torowały w
śniegu drogę do stogów. Konne zaprzęgi mogły wtedy swobodnie dojechać po
siano. Tragedia kołchozu polegała na tym, że gdy trwała wojna, części
zamiennych do spychaczy nie można było otrzymać. Siano w stogach leżało,
spycha-cze stały, a gruba warstwa śniegu 1,5-2 m nie pozwalała dojechać
do stogów. Próbowano przebić się do stogów końmi zarodowymi. Do sań
zaprzęgnięto klacz i ogiera i pojechano do stogów. Do kilku udało się
dojechać, lecz tam, gdzie śnieg zalegał w zaspach, nie było mowy o
przebiciu się. W połowie zimy siana zabrakło. Połowa koni z 80 sztuk
padła i została zjedzona przez kołchoźników. Inaczej wyglądała sprawa
wyżywienia krów, które należały do osób prywatnych. Każdy z posiadaczy
kosił siano na małych polankach, układał w kop-ki, a wieczorami nosił do
magazynku przydomowego. Paszy więc wystarczało na całą zimę. W połowie
lata dojrzewały już w tajdze orzechy cedrowe.7 Wspólnie z innymi
chłopcami wybieraliśmy się kilkakrotnie po orzechy. Cedry rosły na
terenach podmokłych i mocno porośniętych mchami. Jak się po mchach
chodziło, to nogi grzęzły do połowy łydki. Orzech cedrowy to szyszka o
wielkości dwóch pięści. Łuski szyszki są bardzo duże. Pod każdą łuską
znajduje się orzeszek wielkości małego orzeszka laskowego. Całość oblana
jest żywicą, tak że wyjęcie orzeszków jest bardzo trudne. Łuski
otwierają się jednak, gdy włożymy szyszki do ogniska lub przechowujemy
szyszkę w cieple aż do zimy. Szyszki cedrowe rosną na drzewie tylko na
samym czubku i na gałęziach ostatniego piętra gałęzi. Na jednej końcówce
gałęzi wyrasta 3-5 szyszek. Przy zrywaniu szyszek łamało się gałęzie i
zrzucało na dół. Jest to niszczycielski sposób pozyskiwania szyszek, bo w
następnych latach na tych drzewach szyszki nie urosną. Wojna toczyła
się nadal, z frontu przychodziły coraz częściej powiadomienia o śmierci
powołanych do wojska. Co kilka dni na wsi rozlegały się szloch i
narzekania żon, dzieci, sąsiadów poległych na froncie. Wracali także z
wojny ran-ni i kalecy. Wujek Nataszy – naszej gospodyni też wrócił
okaleczony. Prawą rękę miał przestrzeloną w nadgarstku, krzywo zrośniętą
i nie mógł się nią swobodnie posługiwać. Przed wojną był, jak większość
tubylców, wytrawnym myśliwym. Miał sztucer na kule, który podczas jego
nieobecności wisiał na kilimku przybitym nad jego łóżkiem. Po powrocie z
wojny „dziadzia Wania” pieścił swoją ukochaną strzelbę i dążył z całych
sił, by mimo kalectwa móc jej używać.
Nadeszła wreszcie pora
żniw. Posiane w jesieni żyto, pszenica, owies i jęczmień dojrzewały w
oczach. Zboża, z uwagi na lichą uprawę ziemi i brak na-wozów, urosły
mizernie. Przed wojną koszenie zbóż odbywało się przy użyciu
prymitywnych kombajnów i kos. Teraz w kołchozie na 10 kombajnów udało
się uruchomić tylko jeden. Do pozostałych brak było części. Ten jeden
kombajn kosił powoli i często się psuł. Zaszła więc konieczność powrotu
do starych narzędzi żniwnych – kos, a przede wszystkim sierpów. Praca
żniwiarzy była bardzo ciężka, wykonywały ją kobiety i dorastająca
młodzież. Należało się bardzo spieszyć, gdyż jesień zbliżała się
milowymi krokami, był to przecież Sybir. Młócenie zboża wykonywano
maszynami do młocki napędzanymi lokomotywami. Zboże gromadzono w
magazynach („ambarach”), by w zimie, gdy bagna zamarzną , dostarczyć je
saniami do Abanu. Zabieranie zboża w kieszeniach do domu było
kategorycznie zakazane, a kary za taką kradzież były bardzo surowe.
Przekonał się o tym mój ojciec i Szymański w czasie siewów. Inaczej
postępowano przy gromadzeniu na zimę siana i słomy. Zwożono je wozami
przy pierw-szych przymrozkach w pobliże kołchozu i gromadzono w stogach.
Była więc szansa, że przetrwają do wiosny. Tam, gdzie zboża koszono
kombajnem, na na-wrotach powstawały nieskoszone kępy. Wraz z matką
chodziliśmy wieczorami na pole, zbieraliśmy kłosy, „wycierali” zboże
(żyto i pszenicę), przynosiliśmy do domu i chowaliśmy naiwnie w
pierzynie między wsypem a poszwą. Zgromadziliśmy w ten sposób około 15
kg ziarna licząc, że w zimie uda się je rozdrobnić w stępie na kasze.
Stało się jednak inaczej, bo ktoś powiadomił władze o tym, że zbieramy
kłosy. Pewnego dnia już po zmierzchu zajechała pod nasz dom bryczka z
przewodniczącym kołchozu Burinem, szefem NKWD i dwoma milicjantami.
Rozpoczęła się rewizja. Bardzo szybko sięgnięto po pierzynę, rozpruto
poszwę nożem i wysypano zboże na podłogę. Milicjanci zebrali zboże,
re-wizję zakończono. Na rodziców padł blady strach. Liczyli się z
możliwością „dalszego” zesłania. Jednak Bóg czuwa nad biedakami. Matkę
wezwano na posterunek i udzielono nagany z ostrzeżeniem, podobnie jak
wcześniej ojcu. Okazuje się, że oprawcy też czasem myślą, gdyż wzięli
pod uwagę fakt, że zebrane zboże i tak by uległo zniszczeniu. Udzielona
kara miała jednak odstraszyć innych. Po żniwach przyszła pora na wykopki
ziemniaków, zbiór kapusty, marchwi i cebuli. Nikt nie odważył się
cokolwiek zabierać do domu. Tym, co nie mieli działek przyzagrodowych,
przydzielono część zbiorów, przeznaczając je na przetrwanie zimy.
Tubylcy mieli pobudowane przy każdej zagrodzie małe chlewiki, gdzie
trzymali krowy, świnie i kury, oraz niewielkie stodółki na słomę, siano i
drewno opałowe. Mieli też przydzielone działki przyzagrodowe (30 arów),
na których uprawiali ziemniaki i warzywa. Zboża na tych działkach siać
nie było wolno pod karą więzienia. Ziemniaki, jarzyny i kiszoną kapustę
przechowywano w piwnicach usytuowanych pod domami mieszkalnymi. Wejście
do piwnicy było od środka budynku.
Gdzieś pod koniec roku
spotkała nas bardzo miła niespodzianka, podobnie jak inne polskie
rodziny zamieszkałe w Turowie. Amerykańskie towarzystwo pomocy UNRA
przysłało dla każdej rodziny po dwie paczki. Jedna paczka zawierała
części garderoby, jak marynarki, spodnie, płaszcze i bieliznę. Druga
paczka była żywnościowa. Była w niej pytlowana (biała) mąka, konserwy z
za-gęszczonym słodkim mlekiem, rybami (tuńczykami), naturalną kawą z
mlekiem. Były też pierniki, ciastka suche i kiełbasa salami. Fakt
nadejścia paczek rozszedł się lotem błyskawicy. Przychodzili do nas
mieszkańcy całej wsi, by zobaczyć, jak wyglądają ubrania robione w
fabrykach, ale najbardziej interesował ich smak i wygląd przysłanych
darów żywnościowych. Nie można było nikomu odmówić i niewiele nam z tych darów zostało. W
połowie września 1942 roku zaszedł w Turowie nadzwyczajny wypadek,
który na długo utkwił w pamięci mieszkańców. Nikt się nie spodziewał, że
do tajgi syberyjskiej przedostaną się zbiegowie z frontu. Wydawało się
to wręcz nieprawdopodobne, lecz jak się okazało, było prawdziwe. Pewnego
dnia dwaj oficerowie NKWD przyprowadzili na nocleg do naszego domu
rannego w nogę zbiega, czyli dezertera. Był to człowiek w średnim wieku,
wysoki, dobrze zbudowany. Czarne włosy miał przyprószone siwizną. W
momencie pojmania, zraniono go w nogę. Rana nie była groźna, lecz zbieg
wyraźnie kulał na lewą nogę. Oficerowie, którzy go konwojowali,
obchodzili się z nim w sposób należyty, a nawet przyjazny. Niedługo
przed zmrokiem zbieg poprosił konwojentów, by umożliwili mu wyjście „za
potrzebą”. Jeden z oficerów wyprowadził go za stajnię, gdyż ubikacji w
podwórzu nie było. Cofnął się na szczyt stajni i czekał. W pewnym
momencie uznał, że potrzebny czas minął i poszedł za stajenkę. Zbiega
nie było. Natychmiast wezwał swojego kolegę, starszego stopniem oficera.
Uzgodnili, że jeden ruszy niezwłocznie w pościg, a drugi powiadomił
miejscowy posterunek NKWD i naczelnika kołchozu dla zorganizowania
obławy. Dezerter uciekł do tajgi, leżącej tuż za ogrodami. Obława
składająca się z oficerów NKWDzistów, kobiet, mężczyzn i dzieci ruszyła
natychmiast do lasu. Szanse zbiega były minimalne, las przeczesywało
kilkadziesiąt osób, a do nocy było jeszcze co najmniej 1,5 godziny. W
pewnym momencie ktoś zauważył leżącego człowieka, który rwał trawę i
mech i nakrywał się nimi. Złapali uciekiniera, skuli go w kajdanki i
prowadzili do wsi, przeklinając bez przerwy. Kopali go i bili kolbami
karabinów. Kobiety zaczęły protestować na takie zachowanie, krzyczeć i
wygrażać konwojentom. Przestali go bić, przyprowadzili do domu i
położyli na pryczy. Musiał tam leżeć do rana. Z nastaniem dnia
przyjechała pod dom furmanka, zabrano jeńca i wywieziono do Abanu.
Bardzo nieludzkie obchodzenie się ze zbiegiem po jego ucieczce wynikało
stąd, że gdyby nie udało się go pojmać, obaj oficerowie byliby bez sądu
rozstrzelani. Taki obyczaj panował w całej sowieckiej armii.
Wczesną
wiosną wrócił z wojny syn przewodniczącego kołchozu Burina, Aleksiej.
Na froncie stracił lewą rękę, był jednak ogólnie zdrowy. Wysoki,
przystojny, wzbudzał, szczególnie wśród kobiet zachwyt i podziw.
Mianowano go na kołchozowego brygadzistę. Do niego należało kierowanie
wszystkich pracowników rano do pracy. Dosiadał zarodowego ogiera i
jeździł od zagrody do zagrody wołając, że już czas do pracy. W ciągu
dnia wizytował poszczególne brygady i w razie potrzeby pędził do roboty.
Wszyscy się go bali bardziej niż Burina – ojca. Jego meldunki o złej
pracy powodowały kary dyscyplinarne, a nawet więzienie. Upodobał sobie
jedną z nauczycielek zamieszkałych w naszym domu. Przebywał u nas
wieczorami, prywatnie był miły i wesoły. Opowiadał o pobycie na froncie i
w szpitalu, gdy został ranny. A z frontu w dalszym ciągu nadchodziły
powiadomienia o śmierci mieszkańców naszej wsi oraz o odniesionych
ranach. Za każ-dym razem wywoływało to płacz krewnych i znajomych.
Jesień
to pora siania zbóż zimowych odmian, a w szczególności żyta. W
normalnych czasach siewy poprzedzane są orką . Teraz jednak nie było
czym orać, a traktory ChTZ na żelaznych kołach sprawne były tylko dwa.
Postanowiono wzruszyć ziemię pod zasiewy tylko kultywatorami, co z góry
przesądzało o bardzo marnych zbiorach w przyszłe żniwa. W siewach brał
również udział mój ojciec, ale nie przyszło mu już do głowy zabieranie
ziarna siewnego do domu. Kołchozy syberyjskie były wyposażone w
prymitywne narzędzia i sprzęt rolniczy. Na przykład wozy miały koła
wykonane z jednego kawałka brzozowe-go drewna, giętego po naparzaniu w
gorącej wodzie. Koła nie miały żelaznych obręczy, osie były z drewna.
Całe wozy były drewniane i prymitywne, nietrwałe i często ulegały
awariom. Nasz przedwojenny sąsiad, Ignacy Skotnicki był z zawodu
kowalem, a jego brat Władysław kołodziejem. Postanowili oni wraz z
miejscowym kołodziejem wykonać wóz taki, jakie były w użytku w Polsce.
Ignacy wykonał żelazne osie, obręcze kół i inne okucia. Władysław zrobił
wraz pomocnikiem drewniane części wozu. Przez kilka miesięcy pracowali
nad swoją konstrukcją. Efekt ich pracy był nadzwyczajny. Wóz pomalowany
na czarno dziegciem prezentował się znakomicie. Do wozu z jednym dyszlem
(tutejsze wozy miały dwa dyszle) zaprzężono konie zarodowe i
przeprowadzono próbną jazdę. Tubylcy nie mogli się nadziwić, że coś
takiego potrafili zrobić kowal i kołodziej.
Zima nadeszła szybko
jak zwykle. W połowie października spadł pierwszy śnieg, który nie
stopniał do wiosny. Tak było każdego roku. Śniegu przez całą zimę tylko
przybywało. Ojciec powrócił do swego poprzedniego zajęcia, tj. naprawy
uprzęży, matka pracowała przy czyszczeniu zboża, ja wróciłem do szkoły, a
siostra, mizerna i chorowita, przebywała w domu. Zmieniło się też
miejsce naszego zamieszkania. Z nieznanych nam powodów musieliśmy
opuścić dom Nataszy i zamieszkać u „Jegorychy”, wdowy, mieszkającej wraz
z córką Lenką w domu o dwóch izbach. Dom był urządzony jak większość
tutejszych, z piecem piekarskim, kominkiem i pryczami. Znajdował się na
przysiółku gdzie nie było studni. Wodę w lecie i zimie dowoził woziwoda.
Nasza gospodyni była kobietą w podeszłym wieku, miłą, uczynną i
życzliwą. Miała krowę i parę kurek. Mleka po udoju zawsze dawała mojej
chorej siostrze. Pewnego dnia dostała list od swojej starszej córki,
która mieszkała w mieście Chabarowsk na dalekim wschodzie. Ta pisała w
liście, że w mieście panuje niesamowity głód i że przyjedzie niedługo do
domu. Przyjechała wkrótce, a matka za-miast się cieszyć, płakała nad
nią, bo była spuchnięta z głodu. Sprawdziło się powiedzenie, że „nie ma
jak u mamy”.
Zima mijała spokojnie, z frontu nadchodziły lepsze
wieści, Armia Czerwona powstrzymała niemieckie wojska i przeszła do
ofensywy. Mniej nadchodziło wieści o śmierci bliskich, więcej wracało
teraz rannych i chorych. Pod koniec kwietnia 1943 roku „wybuchła” jak co
roku syberyjska wiosna. Brzozy, wierzby i czeremcha okryły się
wiosennymi liśćmi. Modrzewie okryły się świeżym igliwiem. Nie wspominam
tu o drzewach owocowych, one na Syberii nie rosną, z uwagi na niskie
temperatury. Rozpoczęły się w kołchozie wiosenne prace polowe.
Niespodziewanie NKWD podało do wiadomości, że w Sielcach nad Oką generał
Zygmunt Berling wraz z Wandą Wasilewską przystąpili do tworzenia Armii
Polskiej. Ci, którzy byli zdolni do wojska, a nie poszli do Armii
Andersa, dostali powołanie do armii. Mowa, że byli to tylko ochotnicy,
jest ordynarnym kłamstwem. Prawie wszyscy posiadali rodziny, żony i
dzieci. Nikt nie chciał w tych trudnych czasach opuścić najbliższych,
ale każdy już wie, ja-kie kary groziły opornym. Z naszego kołchozu do
wojska powołano: Ignaca Skotnickiego, Henryka Skotnickiego, Adolfa
Skotnickiego, Stanisława Fijałkowskiego i jego syna Franciszka. Z
kołchozu Słapce poszedł Jan Kudła,a z kołchozu Puszkino – Wojciech
Zielonka i Michał Więckiewicz. Mojego ojca do wojska nie powołano, gdyż w
1920 roku w wojnie z bolszewikami został ranny pod Wapniarką (już po
bitwie warszawskiej) i od tej pory miał słaby wzrok. „Sławna” bitwa pod
Lenino (12-13 października 1943 r.) przyniosła i nam satysfakcję. Nasz
sąsiad z Seńkowa, Adolf Skotnicki, mimo że potrójnie ranny, nie opuścił
stanowiska bojowego, za co został odznaczony pośmiertnie Orderem
Bohatera ZSRR ze złotą gwiazdą. O tym wyczynie pisała cała prasa
radziecka. Pod Lenino zginęli też bracia Adolfa Skotnickiego – Ignacy i
Henryk oraz Fijałkowscy – Stanisław (ojciec) i Franciszek. Nie wiodło
się rodzinie Skotnickich, bo mniej więcej w tym samym czasie zmarła żona
Ignacego Zofia. Pozostało, bez opieki dorosłych, troje dzieci – Wisia,
Władzia i Zygmunt.
Zimą na przełomie 1943 i 1944 roku zaszło w
kołchozie nieznane Pola-kom zdarzenie. Jak wcześniej pisałem, stogi
siana i słomy stawiano blisko wsi, co ułatwiało karmienie koni. Zresztą
tych, uchronionych od śmierci głodowej, było niewiele. Pewnego dnia
posiadacze krów wypuścili je jak zwykle na pole. Dwanaście krów oraz
jednoroczna jałówka zgromadziły się przy jednym stogu, wydzierając z
niego przygarstki siana. W pewnym momencie blisko stogów ukazała się
wataha 11 wilków. Próbowały zaatakować krowy, lecz te widocznie już
przeżyły takie ataki. Ustawiły się w kręgu rogami na zewnątrz, jałówka
schroniła się wewnątrz kręgu. Była tam względnie bezpieczna. Nie
wytrzymała jednak nerwowo i przerwawszy krąg wybiegła na zewnątrz.
Natychmiast jeden z wilków chwycił ją za ogon. Jałówka zaczęła się
obracać w kółko, chcąc po-zbyć się wilka, lecz ten wiedział co robi. Gdy
zwierzę wykonało kilka obrotów, wilk szarpnął ją w drugą stronę i
jałówka upadła. Wilki błyskawicznie rzuciły się na nią . Dwa chwyciły za
gardło, pozostałe za nogi i grzbiet. Szanse zwierzęcia na wyrwanie się
wilkom zmalały do zera. We wsi wszyscy mężczyźni, którzy mieli broń i
amunicję (tej często brakowało), pobiegli do stogu. Było już jednak za
późno, zwierzę nie żyło i już nie miało wnętrzności. Jednego wilka
zastrzelono. Jałówkę przywieziono do wsi. Mięso podzielono
„sprawiedliwie”, to znaczy najpierw „naczalstwo”, potem reszta.
I
wreszcie przyszedł ten upragniony, wymarzony dzień 20 sierpnia 1944
roku. Wracamy z Sybiru! Front już dotarł na teren Polski. Niemcy
stawiali jesz-cze opór, ale ogólna ocena była taka, że klęska ich nie
minie, tym bardziej, że został utworzony drugi front. Na Niemców
nacierali teraz nie tylko Rosjanie, ale Amerykanie, Anglicy,
Kanadyjczycy, Francuzi, Polacy i inne pomniejsze państwa. Wojsko polskie
to II Korpus generała Andersa, Dywizja Pancerna generała Maczka,
Lotnictwo i Marynarka. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tereny skąd nas
wywieziono na Sybir zostaną włączone do ZSSR. Byliśmy przekonani, że
wracamy do domu. Wyjazd Polaków na zachód był tak zorganizowany, że
miejscowe władze z tych miejscowości, gdzie przebywali zesłańcy, były
zobowiązane zapewnić podwody8, by przewieźć ludzi do Abanu. Miały
również dać żywność. Jazdę tak zsynchronizowano, by wszyscy, wieczorem
20.08.1944 r. byli gotowi do podróży. Ruszyliśmy rano 21 sierpnia 1944
roku. Cała kolumna samochodów ZIS-5 i MK dotarła do Kanska wieczorem.
Samochody podjeżdżały pod wagony, wyładowywano tobołki, skrzynki i
ludzi. Powracających było oczywiście dużo mniej od przywiezionych. Z
tych, co znaliśmy, wracały z nami rodziny: Fijałkowscy, Skotniccy (tylko
dzieci), rodzina Gutów, Jasińskich, Kudłów, Kucielów i Wienckowiczów.
Nie wiem ile osób wróciło później, nasz bowiem transport był pierwszy,
wiozący Polaków z Sybiru. Wagony były towarowe, miały prycze, otwór
sanitarny i żelazny piecyk, służący tym razem tylko do gotowania. Drzwi
nie były zamknięte! Zagęszczenie podróżnych było mniejsze niż przy
wywózce. Władze nie interesowały się opałem do piecyków, każdy musiał
się o to postarać własnym „pomyślunkiem”. Codziennie dawano chleb według
ustalonej normy, w zaokrągleniu do jednego bochenka. Dano też po kilka
kilogramów pęcaku na każdą rodzinę, można więc było ugotować kaszy. Na
piecyku mieścił się jeden większy garnek lub trzy mniejsze, gotowano
więc (gdy pociąg stał) na ogniskach. Nigdy nie było wiadomo, kiedy
pociąg ruszy. Często trzeba było wsiadać z surową jeszcze strawą. Gdy
pociąg stawał na stacji, a nie w polu (co często się zdarzało), można
było nabrać wody lub coś kupić do jedzenia od przekupek, na przykład
ziemniaków, cebuli, mleka itp. Zapas gotówki posiadanej przez zesłańców
był bardzo mizerny, więc zakupy szybko się skończyły. Pewnego razu mama
nie zdążyła wsiąść do pociągu i została z garnkiem na torach. Ojciec
natychmiast wyskoczył i z nią został. Następnego dnia dołączyli do nas,
jadąc pociągiem osobowym. Ile mieli kłpotów z NKWD, tego się nie da
opisać.
Droga ciągnęła się bez końca. Pociąg miał długie postoje,
bo pierwszeństwo na torach miały transporty wojskowe, zaopatrzeniowe,
przewożące surowce, żywność, uzbrojenie. Obowiązywało hasło „wsio dla
fronta”. Ale każda po-dróż musi się kiedyś skończyć i nasza na razie
dobiegła kresu. Jakież było rozczarowanie, gdy okazało się, że Zaporoże
to nasz cel, że nie pojedziemy do Polski. Zaporoże to duże miasto, w tym
czasie liczyło około 300 tysięcy mieszkańców. Szczyciło się pierwszą
wielką budową socjalizmu – pierwszą, dużą elektrownią wodną na Dnieprze –
„Dnieproges”. O miasto, a w szczególności o elektrownię, trwały krwawe
boje, było wielu rannych i zabitych, zburzone zostały domy, zakłady
pracy, mosty i drogi. Nas wysadzono w Zaporożu, załadowano do ciężarówek
i zawieziono do chutoru (osady) Hasanowka (Hasanovka), odległej od
miasta około 18 km. Zaporoże leżało wówczas na rozległym stepie, brak
tam było w ogóle lasów czy zagajnika, wszędzie rozciągały się równiny,
stanowiące żyzne pola uprawne. Step pocięty był polnymi drogami. Drogi
obsadzono wszędzie drzewami „abrikosów” – moreli. Owoce były wielkości
dużej śliwki, żółte lub beżowe, bardzo słodkie i smaczne. Podstawowe
uprawy stano-wiły kukurydza, pszenica, buraki cukrowe, słonecznik,
kawony, dynie, pomidory i inne jarzyny. Uprawy te zajmowały dziesiątki
hektarów. Cztery kilometry od Hasanowki leżało potężne lotnisko
myśliwsko-bombowe. Tu lądowały amerykańskie superfortece bombardujące
Niemcy. Załogi jeden dzień odpoczywały i leciały znowu na zachód.
Bardziej na południowy zachód leżał ogromny sad drzew owocowych –
jabłoni, wiśni, moreli, winogron, grusz, morwy, czereśni itp. – razem
około 1000 hektarów. Tam gdzie sad, znajdowała się tzw. „Sicz
Zaporoska”. Było to miejsce pobytu i zgromadzeń wojsk kozackich, co
opisał w „Ogniem i mieczem” Henryk Sienkiewicz.
Nas Polaków,
razem było siedemnaście większych i mniejszych rodzin. Z samochodów
pozrzucano nasze tobołki prosto na plac i auta odjechały. Na „maj-danie”
było wybudowanych, już po przejściu frontu, kilka drewnianych baraków
mieszkalnych, socjalnych i jeden biurowy z kuchnią dla traktorzystów i
innych pracowników. Wzdłuż wiejskiej drogi stały domy mieszkalne i
gospodarcze tubylców – Ukraińców mieniących się jeszcze „kozakami
dnieprzańskimi”. Przynależność do kozactwa podkreślali na każdym kroku.
Obok chutoru w odległości około 1,5 km płynęła niewielka rzeczka, w
niektórych miejscach głęboka na 4 metry i szeroka 10-15 metrów. W rzece
leżały wielkie kamienie o średnicy kilku metrów wystające nad wodę.
Stanowiły one „trampoliny” dla kąpiących się.
Rozglądaliśmy się
po majdanie zastanawiając się, co mamy robić. Oprócz Polaków na placu
znalazło się kilku tubylców – mężczyźni w cywilu, jeden oficer w
mundurze w stopniu majora, oraz jedna Ukrainka, śliczna tęga kobieta w
młodym wieku. Okazało się, że kobieta to brygadzistka „sowchozu” (po
naszemu PGR-u), a oficer to naczelnik sowchozu. Kobieta rozmawiała z
naczelnikiem trzymając w ręku dużą kolbę kukurydzy. Nam przez ostatnie
dwa dni w pociągu nie dali do jedzenia nic, więc byłem piekielnie
głodny. Miałem nawet zamiar podbiec do kobiety i wyrwać kolbę, ale się
bałem. Jednak nie wy-trzymałem, podszedłem do kobiety i poprosiłem, żeby
mi dała tę kolbę – „Jestem strasznie głodny, nie jadłem już dwie doby” –
powiedziałem po rosyjsku. Komendant i kobieta patrzyli na mnie jak na
wariata, a kobieta też po rosyjsku
– „Chłopcze, przecież za
twoimi plecami jest 100-hektarowe pole kukurydzy, idź i bierz, ile ci
potrzeba”. Ja na to: „On może mnie przecież zastrzelić” – wskazałem na
oficera. Oboje z kobietą serdecznie się roześmiali i powtórzyli, że
można zbierać, ile się chce. Pobiegłem do naszych i krzyknąłem, że można
łamać kolby kukurydzy do woli. Polacy rzucili się w pole i za jakiś
czas na ogniskach gotowała się kolacja. Zakwaterowano nas w barakach,
każdej rodzi-nie przydzielono jedno pomieszczenie z czterema pryczami,
na których ułożono sienniki ze słomą Był też stół, cztery prymitywne
taborety i żelazny piecyk z fajerkami. W naszej części baraku
zamieszkało sześć rodzin: Kudłów 3 osoby, Zielonków 3 osoby, Gutów 4
osoby, Jasińskich 3 osoby, Wojtyłów 4 osoby, oraz w maleńkiej izdebce
pani Duda-Dudzińska, przedwojenna nauczycielka.
Matka została
zatrudniona w magazynie zbożowym, gdzie oczyszczano zboże, workowano i
wysyłano do Zaporoża wozami, do których zaprzęgano krowy. W kieszeniach
kobiety wynosiły pszenicę, na co brygadzista i naczelnik nie zwracali
większej uwagi. Coś z tym ziarnem trzeba było zrobić Po długich
staraniach ojciec zdobył nieduże żarna, co umożliwiło przemiał pszenicy i
kukurydzy na mąkę lub kaszę. Razem z otrzymywanym chlebem jedzenia było
pod dostatkiem, nie tak jak na Sybirze. Ojciec wraz z innymi sprawnymi
mężczyznami tubylcami i Polakami wykonywał końmi zimową orkę dla
wiosennych zasiewów. Na jednym kawałku pola orali – ojciec, 17-letni
Janek Fijałkowski i Ukrainiec Pawło Haraszczuk, który ranny wrócił z
frontu. Jak wcześniej napisałem, na tych terenach toczyły się krwawe
walki z Niemcami. Były nawet pola, gdzie z uwagi na miny, niewypały,
pozostawioną amunicję nie pro-wadzono uprawy, np. „odcinek 112”, gdzie
kilkaset hektarów leżało odłogiem. W czasie orki Janek wyorał niemiecki
granat w ebonitowej obudowie. Zatrzymał konie i stukając granatem w
pługi chciał go rozebrać. Zauważył to Pawło, podszedł do niego, odebrał
granat, odkręcił zapalnik i wyrzucił w krzaki tarniny rosnące przy
drodze. Na drugi dzień orkę kontynuowali tylko ojciec i Janek. Z samego
rana chłopak zostawił konie z pługiem i poszedł w krzaki szukać
zapalnika. Ojciec w tym czasie był na drugim końcu pola. Zauważył
jednak, co się dzieje, zostawił konie i biegł do niego. Dzieliło ich
zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy Janek znalazł zapalnik i wkręcił go
do granatu. Rozległ się straszliwy huk i Janek upadł. Wybuch było
słychać w chutorze i ci, co go słyszeli, pobiegli do oraczy. Janek leżał
na ziemi, strasznie krwawił, miał rozszarpaną twarz i piersi, miał
wybite oczy i urwaną prawą rękę, lecz jeszcze żył. Naczelnik sowchozu
wezwał natychmiast furmankę zaprzężoną w najszybsze konie i kazał
zawieźć rannego do Zaporoża. Po przejechaniu około 3 kilometrów Janek
zmarł. Przywieziono go do Hasanowki, gdzie został pochowany. Była to
pierwsza krwawa ofiara wojny wśród zesłańców.
Nadchodziła
nieuchronnie zima. W tych okolicach do palenia nie było ani drzewa ani
węgla. Palono wszędzie, nawet w piekarni, słomą, badylami kukurydzy i
słonecznika. Każdy musiał sam, na własnych plecach przynieść opał.
Powszechnie też do palenia używano burzanów rosnących na nieuprawianych
polach. Jest to roślinność stepowa, gdzie indziej nierosnąca przez całą
zimę. Troska o zdobycie opału była głównym zajęciem dorosłych i dzieci.
Zimy tu były i są ostre, temperatura spada do –20oC. Szaleją też na
stepie silne zawieje i zamiecie śnieżne. Na początku lutego 1945 roku
ojciec udał się, za zgodą naczelnika sowchozu do Zaporoża, gdzie został
utworzony wojewódzki oddział Związku Patriotów Polskich. Zajmował się on
pomocą zesłańcom przebywają-cym w ZSSR, między innymi pomocą przesyłaną
przez „UNRĘ”. Ojciec załatwił przysłanie paczek pomocowych, a dla
siebie pracę w ZPP w charakterze skarbnika. Musiał na to uzyskać zgodę
„obłastnego” – wojewódzkiego NKWD. Taką zgodę otrzymał i pracował tam aż
do 1946 roku. W tym czasie do naszego chutoru dostarczono kilka razy
paczki z zawartością taką jak na Sybirze.
Kolejnym nieszczęściem,
jakie spotkało zesłańców, była śmierć Władzi Skotnickiej. Z rodziny
Skotnickich pozostały jak wiemy jedynie dzieci – Wisia 13 lat, Władzia 9
lat i Zygmuś 7 lat. Mieszkały same w przydzielonym po-mieszczeniu,
jedynie od czasu do czasu pomagała im Irena Jasińska, kobieta jeszcze
młoda i silna. Do oświetlenia pomieszczeń używano tu powszechnie
kaganków wykonanych z łusek pocisków przeciwlotniczych, długości 35 cm i
średnicy 4 cm. Łuska na końcu była sklepana w taki sposób, żeby przez
otwór przechodził knot. Z boku łuski, bliżej wylotu knota był wywiercony
otwór, przez który wlewano naftę, a w razie gdy nafty brakowało,
benzynę. Otwór po-winien być zatkany korkiem. Taki kaganek kopcił
straszliwie, ale było to jakieś oświetlenie. W pechowym dniu Wisia
nalała do kaganka benzynę i nieszczęśliwie zapomniała zatkać otwór.
Kaganek postawiła na półce, gdzie zwykle stał. Wieczorem, gdy Wisia
jeszcze nie wróciła z wyprawy po wodę do studni położonej na końcu wsi,
Władzia zapaliła kaganek i chciała go postawić na półce. Kaganek wypadł
jej z ręki, a benzyna oblała jej sukienkę i zapaliła się. Obecny przy
tym Zygmuś wybiegł z izby i prosił o ratunek sąsiadów. Przybiegły
natychmiast trzy osoby z kocami, ugasiły pożar, ale Władzia była
strasznie poparzona. Zawieziona do szpitala w Zaporożu po dwóch dniach
zmarła. Pochowa-no ją na cmentarzu w Zaporożu.
Konieczność
zbierania opału zmuszała do wejścia na teren pól nieuprawianych,
zaminowanych, porytych okopami i schronami. Było to tzw. „wzgórze 112”.
Rosły tam burzany wyższe od dorosłego mężczyzny. Ścinało się je
motykami, wiązało w wiązki i zanosiło do domu. W tych „zaroślach”
znajdowało się kopce ziemne o średnicy u dołu około 1,5 metra i
wysokości około 1 metra. Pod 15 centymetrową warstwą ziemi były ułożone
kłosy pszenicy. Przed bitwą rosła tu pszenica i myszy zgromadziły zapasy
na zimę. Z kłosów jednego „myszaka” uzyskiwało się wiadro czystego
dorodnego ziarna. Na tym wzgórzu ciągnęły się na dziesiątki metrów okopy
zasypane niedbale cienką warstwą ziemi. Okazało się, że pod spodem
leżały luźno rzucone zwłoki niemieckich żołnierzy. Czaszki, resztki
mundurów i kości walały się wzdłuż okopów.
W zaroślach burzanów
zawianych śniegiem na około 30 cm, widać było tropy zajęcze. Trop
zajęczy jest to ścieżka wydeptana przez zająca, biegającego w zimie tam i
z powrotem dla utrzymania ciepłoty ciała. Z kuzynem Edkiem Zielonką
postanowiliśmy zapolować na zające. Ze znalezionego gładkiego drutu
zrobiliśmy wnyki (pętle) i ustawiliśmy na kilku tropach. Następnego dnia
z rana poszliśmy po burzan i by sprawdzić zastawione sidła. Jedna pętla
została zerwana, druga też, ale w odległości 2- 3 metrów miotał się
żywy zając. Na szyi miał pętlę, której drugi koniec zaplątał się na
tylnej nodze, nie mógł więc uciekać. Dobiliśmy zająca, umieścili w
wiązce burzanu i przynieśliśmy do baraku. Zając był ogromny, tak że
połówka przypadająca na każdego z nas był to kawał mięsa. Tym sposobem
po zastawieniu sideł z mocniejszego drutu złowiliśmy kilka sztuk.
Zdobyczą jednak nie mieliśmy zamiaru się chwalić. Skórki i kości
spalaliśmy w piecyku.
Nareszcie przyszła upragniona wiosna, nie
trzeba było tyle opału, łatwiej było przynieść wody ze studni z końca
wsi. W sowchozie ruszyły prace polowe. Orano, siano, sadzono pomidory,
kapustę, kawony itp. Matka codziennie, tak jak i inne kobiety, chodziła
do pracy i pracowała do zmroku. Ojciec pracował nadal w Zaporożu. Co dwa
tygodnie przychodził pieszo do chutoru. Czasem przynosił parę konserw
rybnych i skondensowanego, słodkiego mleka. Dzieliliśmy się tym z
najbliższymi sąsiadami. Pewnego dnia w godzinach przedpołu-dniowych nad
chutorem rozległ się straszny ryk samolotu – superfortecy, który
wystartował z lotniska. Przeloty samolotu nad wsią nie były czymś
nadzwyczajnym, lecz tak nisko, tuż nad dachami żaden samolot nie leciał,
a tym bardziej tak potężna maszyna. Dym ciągnący się za samolotem
świadczył o tym, że coś się musiało stać. I stało się, samolot
przeleciał jeszcze około 1,5 kilometra i runął na ziemię. Nastąpił
wybuch, buchnęły płomienie, a części z bombowca do-leciały nawet do wsi.
Chłopcy z całej osady bez namysłu rzucili się do miejsca upadku
samolotu. Przybiegliśmy tym razem z dwoma gazikami wojskowymi, które
zdążały z lotniska. Z załogi fortecy znaleźliśmy tylko przedramię
człowieka i kawałek skóry z głowy o rudych włosach. Przybyli z lotniska
oficerowie – dwóch rosyjskich i dwóch amerykańskich przepędzili nas z
miejsca zdarzenia. Przybyły również dwa samochody z wojskiem rosyjskim,
otoczono teren i nikogo nie wpuszczano.
I wreszcie nadeszły z
frontu dawno oczekiwane wiadomości – wojna się skończyła. 9 maja 1945
roku Niemcy podpisały kapitulację zarówno na froncie wschodnim jak i
zachodnim. Co znaczył koniec wojny dla Polaków i Rosjan trudno
odpowiedzieć. Ale sam dzień 9 maja był dniem radości, szczęścia i
samoistnym świętem. Z lotniska do chutoru spieszyły grupy lotników,
oficerów i podoficerów rosyjskich i amerykańskich, którzy dwa dni
wcześniej przylecieli po bomby. Byli wśród nich muzycy, śpiewacy,
tancerze. Rozpoczęły się tańce z kobietami z okolicznych wiosek. Tańce,
gościna i śpiewy trwały do rana. Litry szampana, bimbru i wódki lały się
w czasie całej biesiady. Po dwóch dniach świętowanie zakończyło się i
nadeszły szare dni. Z lotniska odleciały wszystkie samoloty zagraniczne.
A szum przy tym nad wsią był niesamowity!
Polacy – zesłańcy
nabrali pewności, że powrót do Polski nastąpi bardzo szybko. Jednak w
Związku Patriotów Polskich nikt nie ukrywał, że powrót do kraju jest
zależny tylko od władz radzieckich, a te na razie mają inne problemy do
załatwienia. Trzeba było cierpliwie czekać. Jeszcze w zimie 1944/1945 oj
ciec uzgodnił z panią Duda -Dudzińską, która była przed wojną
nauczycielką w gimnazjum, że będzie ona w tajemnicy przed władzami
radzieckimi nauczać polskie dzieci języka polskiego. Zbieraliśmy się
wieczorami za każdym razem u innej rodziny i uczyli czytać i pisać po
polsku. Ci, którzy przed wojną chodzili już do szkoły, mieli zadanie
ułatwione, a tacy jak ja zaczynali wszystko od początku. Pani Dudzińska
opowiadała nam dużo o dziejach Polski, o czasach chwały polskiego oręża.
Sama interesowała się wojskowością chociażby z tego względu, że mężem
jej był przedwojenny kapitan kawalerii Zygmunt Duda-Dudziński. Został on
powołany do I Dywizji Wojska Polskiego i brał udział w bitwie pod
Lenino, gdzie wyróżnił się w boju, zasługując na odznaczenie. Docenili
to nawet dowódcy rosyjscy, przedstawiając go do odznaczenia „Orderem
Suworowa”. Publiczne nadanie odznaczeń odbywało się przed frontem pułku.
Wywołany do odznaczenia Duda-Dudziński odmówił przyjęcia odznaczenia,
oświadczając na głos: „Nie będę nosił odznaczenia generała, który
doprowadził do rzezi polskich dzieci na Pradze w czasie Powstania
Kościuszkowskiego w 1794 roku”. W tym samym dniu kapitana
Dudę-Dudzińskiego wywieziono z pułku i ślad po nim zaginął. O tym
wydarzeniu opowiadał mój wujek Wojciech Zielonka, który służył w tym
samym pułku.
Nadeszło wreszcie stepowe lato. Dni były słoneczne,
upały dawały się wszystkim we znaki. Po dniach upalnych następowały
chwile ulgi i odprężenia. Ni stąd ni zowąd na niebie pojawiały się
czarne chmury, zrywał się piekielny wiatr i lało jak z cebra. Po
kilkunastu minutach deszcz nagle ustawał, na niebo wychodziło znowu
słońce. Rowami, drogami płynęły strugi ciepłej wody. Dzieci miały
niesamowitą zabawę. Ulewie towarzyszyły nieustanne gromy i błyska-wice,
które rozlegały się coraz dalej, a na niebie pojawiała się przepiękna
tęcza. W upalne dni podstawową rozrywką dzieci, a także dorosłych była
kąpiel w rzece Moskowce przebiegającej około 1,5 kilometra od chutoru
Hasanowka. Rzeczka była wąska – miała około 15 metrów szerokości, lecz w
niektórych miejscach głębokość dochodziła do 4 metrów. W rzece łowiono
wiele ryb, nie dużych – do 40 cm i ogromne ilości raków. Raki były
bardzo duże, dochodzące do 35 cm długości. Łowiono je ręcznie, szukając
dziur w brzegu poniżej zwierciadła wody. W tych otworach można było się
natknąć na żmije wodne. Były jadowite i agresywne, owijały się dookoła
ręki. Trzeba było zdjąć żmiję nie wyjmując ręki z wody, inaczej żmija
gryzła a ukąszenia były często śmiertelne. Łowienie ryb i raków było
dozwolone z wyjątkiem połowu siecią. Inną rozrywką dla dzieci i
młodzieży były wyprawy do kina na lotnisku, tym bardziej, że wpuszczano
je za darmo. Filmy wyświetlano 3 razy w tygodniu. Dzieci dobrowolnie
zatrudniano przy zwalczaniu szkodników polnych, a w szczególności susłów
stepowych.9 Są to gryzonie wielkości średniego kota domowego, koloru
kości słoniowej. Susły żyją pod ziemią; drążą komorę lęgową oraz kilka
otworów prowadzących na zewnątrz. Żywią się roślinami, na przykład
pszenicą, bu-rakami cukrowymi czy pastewnymi, kawonami itp. Tu też
zakładają gniazda. W kołchozie szczególne szkody wyrządzały w burakach
cukrowych. Małe rośliny zjadały w całości, gdy buraki wyrosły,
nadgryzały bardzo dużą ich ilość. Walka z susłami polegała na tym, że do
jednego otworu wlewało się dużo wody, tak żeby gniazdo i korytarze
wypełniły się wodą. Chłopcy z porządnymi kijami obstawiali przyległe
otwory, przy każdym po dwóch. Suseł, by się nie utopić, wyskakiwał z
otworu, wtedy ogłuszaliśmy go kijami. Wodę dowożono w beczko-wozach
ciągnionych przez krowy. Przy tej pracy można było zarobić parę rubli na
drobne wydatki na bazarze, na przykład bułki.
Wczesnym latem
rozpoczynały się wyprawy do „Siczy”. Tysiąc hektarów sadu dawało
możliwość zdobycia (nielegalnie) wszelkiego rodzaju owoców. Pod koniec
czerwca nadchodził „sezon” na czereśnie, potem na wiśnie, wczesne
jabłka, śliwki, gruszki, winogrona itp. Sad był pilnowany przez
strażników na koniach, uzbrojonych w szable i karabiny. Patrole
poruszały się drogami otaczającymi sad. Ogrodzenie sadu stanowił
żywopłot akacjowy tak gęsty, że można go było pokonać tylko pełzając na
brzuchu. We wnętrzu sadu byli również strażnicy poruszający się pieszo.
Nasze wyprawy po owoce organizował 15-letni Ukrainiec Pawło Pałenko,
który uczył się w gimnazjum we wsi Natalewka, położonej w odległości 4
km od Hasanowki. Do swojego „oddziału” zaangażował samych Polaków.
Należeli do zespołu: Pawło Pałenko, Bimko Fijałkowski, Władek Zielonka i
Romek Wojtyło. Na wyprawy chodziliśmy mniej więcej dwa razy w tygodniu.
Zawsze nam się udawało zmylić strażników i przynieść niemało owoców.
Bez jakichkolwiek ograniczeń mogli wynosić z sadu (dla własnych potrzeb)
piloci rosyjscy, amerykańscy i francuscy, przebywający na wojskowym
lotnisku. W czasie lata i jesieni moja mama zgromadziła pełny worek
suszonych jabłek, gruszek i śliwek, które przywieźliśmy do Polski. W
połowie lata nadchodził czas wypraw na „basztan” – kilka hektarów pola,
na którym zasadzono kawony, dynie jadalne na surowo, pomidory
bezpalikowe i inne warzywa. Na te wyprawy chodziliśmy późnym wieczorem,
gdyż w dzień w niskich warzywach każdy był widoczny. Były jednak i
dłuższe wyprawy.
W okresie żniw wymłócone zboże sypano na ziemi w
ogromne pryzmy bez żadnego przykrycia. Zboże narażone było na opady
deszczu, ale nie było innego wyjścia, gdyż zbudowane przed wojną
„ambary” – magazyny były zbyt małe. Pryzmy zboża były strzeżone przez
uzbrojonych wartowników, przeważ-nie ludzi starszych lub kalekich,
którzy wrócili z frontu. Nieznane były jednak przypadki, aby wartownicy
kogoś aresztowali lub zranili. A były ku temu po-wody. Jeszcze gdy
trwała wojna, ale front doszedł za Wisłę, w Zaporożu i innych miastach
powstawały bazary – targowiska, na których handlowano żywnością, odzieżą
i czym się dało. Przeważał handel wymienny. Za wiadro pszenicy,
słonecznika czy kukurydzy można było dostać spodnie, koszulę, marynarkę,
czy inną część garderoby. Ci, którzy mogli unieść wiadro ww. produktów,
nieśli je na bazar ze swego sowchozu, ale byli i tacy, co podbierali
zboże z pryzm po-łożonych bliżej Zaporoża, by tak daleko nie dźwigać.
Gdy kradziono ziarno, dozorcy przechodzili na drugą stronę pryzmy, by
nie widzieć, co tam się dzieje. Z Sybiru wróciliśmy wszyscy ubrani w
odzież szytą z płótna zgrzebnego ufarbowanego na brązowo korą
modrzewiową. „Handlując” zbożem zaopatrzyłem matkę, siostrę i siebie w
jakie takie odzienie i obuwie. Ojciec jako urzędnik Związku Patriotów
Polskich tam otrzymał porządne ubranie z UNRY. Czas zbioru
słonecznika był momentem, kiedy zaopatrywaliśmy się w olej
słonecznikowy. Wyruszaliśmy w nocy na pola obsiane słonecznikiem, a było
tego kilkadziesiąt hektarów, rozścielaliśmy płachty, znosili głowy
słonecznika i młóciliśmy. Wydawało się nam, że naszej stukaniny nikt nie
słyszy. Było jednak inaczej. Pewnej nocy wybraliśmy się z kuzynem
Edkiem po słonecznik. Weszliśmy w pole położone blisko Siczy. Już
mieliśmy co najmniej dwa wiadra ziarna, gdy rozległ się blisko nas
trzask łamanych badyli i tętent konia. Przywarliśmy do ziemi myśląc, że
strażnik nas nie znajdzie, ale się omyliliśmy. Strażnik pilnował sadu,
lecz usłyszał nasze stukanie, podjechał i stanął za nami. „No, tym razem
nas aresztują i poślą do poprawczaka... ” Nic takiego jednak się nie
stało. Strażnik zsiadł z konia, sprawdził, ile mamy ziarna, wyciągnął
spod bluzy pusty worek. Kazał ziarno wsypać do worka, worek przytroczył
do siodła, siadł na konia i odjechał życząc nam „powodzenia w pracy”.
Ziarno słonecznikowe wymienialiśmy na olej we wsi Natalewka, gdzie
działała tłocznia oleju. Nikt nikogo nie pytał, skąd ma ziarno.
Oprócz
zajść, które przynosiły korzyść całej rodzinie, zajmowaliśmy się często
szkodliwymi rzeczami. Na przykład rzucaniem granatami do
kamieniołomu... Za odcinkiem 112-tym znajdował się zespół nieczynnych
kamieniołomów wypełnionych wodą. Od krawędzi do zwierciadła wody było
około 20m metrów, a głębokość wody sięgała 15 metrów. Jak wcześniej
napisałem, był to teren nieuprawianej ziemi ze względu na pozostałości
amunicji, granatów, min przeciwpiechotnych i innego uzbrojenia. Na tym
polu znajdowaliśmy granaty obronne, zaczepne i przeciwpancerne. Chłopcy
wrzucali je do kamieniołomów, gdzie wybuchały i głuszyły ryby – sumiki
kanadyjskie z ośmioma wąsami. Ryby te były karłowate i nie dłuższe niż
40 cm. Po ogłuszeniu wypływały na powierzchnię i można było je wyławiać.
Sztuka rzucania granatem polega na tym, że po wyjęciu zawleczki należy
granat niezwłocznie rzucić. W innym przypadku wybuch nastąpi w ręku, co
jest równoznaczne z natychmiastową śmiercią. Tak zginął nasz kolega
Ukrainiec Wiktor Garnowski, wychowanek domu dziecka z Zaporoża,
pracujący w lesie w naszym sowchozie. Innym nie-szczęśliwym wypadkiem
była śmierć sześciu chłopców, w tym dwóch Polaków, przy rozbrajaniu
pocisków artyleryjskich. Chłopcy w wieku od 9 do 13 lat nie-daleko
naszego osiedla rozbroili sześć pocisków 76 mm. Przy przecinaniu
ko-lejnego nastąpił wybuch. Był tak mocny, że szczątki rozerwanych
doleciały aż do chutoru. Bawienie się amunicją było rzeczą powszechną i
nikt nie zwracał na to uwagi. Wiadomość o rozerwaniu sześciu malców
dotarła do zaporoskiego NKWD. Pewnego wieczoru, tuż po zmierzchu
zebraliśmy się na pobliskim placu, rozpaliliśmy ognisko i strzelaliśmy
amunicją karabinową. Nagle ze wszystkich stron otoczyli nas żołnierze i
oficerowie z długimi wierzbowymi kijami i bili wszystkich zgromadzonych.
Części z nas udało się uciec, ale większość tak oberwała, że musieliśmy
przez kilka dni leżeć w łóżku. Od tej pory zaprzestano strzelaniny w
sposób zbiorowy. Zdarzały się jednak pojedyncze wypadki. Takim był pożar
baraku biurowego. W tym baraku mieściło się biuro sowchozu, hotelik dla
traktorzystów, stołówka, kuchnia i inne pomieszczenia gospodarcze. W
pomieszczeniu obok kuchni zgromadzono dużą ilość słomy i burzanu do
pa-lenia. Dwóch chłopców strzelało z procy pociskami zapalającymi od
przeciw-lotniczych karabinów maszynowych. W procy jedna z gum się urwała
i pocisk wpadł niespodziewanie przez okno do pomieszczenia z opałem.
Nastąpił natychmiast ogromny pożar. Gaszenie przy pomocy wiader nic nie
dało i barak spalił się doszczętnie. Przeprowadzone przez NKWD
dochodzenie nie ustaliło sprawców pożaru, ale blady strach ogarnął
wszystkich i strzelaniny ustały.
Nadchodziła jesień. Ludzie
zbierali gdzie się dało opał na zimę, słomę, badyle kukurydzy,
słonecznika i burzanu. Należy podkreślić niesłychaną uczciwość
mieszkańców, którzy pod żadnym pozorem nie brali cudzego opału. Do
chutoru wracali ciągle ludzie z wojska, którzy zajmowali się pracą w
sowchozie, ale nie stronili od polowań na zające, co pozbawiło nas
możliwości połowu zajęcy w sidła. Łowy zresztą były możliwe dopiero po
opadach śniegu, a te jeszcze nie nastąpiły mimo wystąpienia przymrozków
nawet w dzień.
Z Zaporoża coraz częściej dochodziły wieści o
organizowaniu przez Związek Patriotów Polskich powrotu zesłańców do
Polski. Wtedy dowiedzieliśmy się, że dawne Kresy Wschodnie zajęte przez
Związek radziecki po 17 września 1939 roku nie będą należały do Polski,
lecz zostaną wcielone do Związku Radzieckie-go. Zesłańców z Sybiru miano
osiedlić na Ziemiach Odzyskanych sięgających od Nysy Łużyckiej, Odry na
zachodzie, a do Morza Bałtyckiego na północy. Wywołało to wśród Polaków
rozczarowanie i gorycz zmieszaną z radością, że mimo wszystko będziemy
żyć we własnym kraju. Nadszedł wreszcie ten dzień 17 lute-go 1946 roku,
oczekiwany od sześciu lat, kiedy to zawieziono nas na stację kolejową w
Zaporożu, załadowano do bydlęcych wagonów wyposażonych tak jak
po-przednio. Rosyjskie władze bardzo dokładnie sprawdzały, czy z
zesłańcami nie zabierali się do Polski obywatele rosyjscy. Chętnych nie
brakowało, lecz było to praktycznie niemożliwe. Po przekroczeniu nowej
granicy Polski byliśmy już pewni, że znajdujemy się na terytorium
polskiego kraju. Był to pierwszy transport z zesłańcami wracającymi z
Syberii.
Podróż naszej rodziny i rodziny Zielonków zakończyła się
w Tarnowie. To z terenów województwa krakowskiego pochodzili moi
rodzice. To stamtąd wyjechali na wschód do województwa tarnopolskiego za
tańszą ziemią, co do-prowadziło do zesłania na Syberię. W okolicach
Tarnowa – Zalipiu i Samocicach przebywaliśmy u krewnych ojca do
pierwszych dni marca 1946 roku, a następnie osiedliliśmy się na tzw.
Ziemiach Zachodnich, ale to już całkiem inna opowieść.
................................... 1
Taczanka – rosyjski lekki, 2. albo 4-kołowy wózek z karabinem
maszynowym, używany dawniej w kawalerii (w Rosji w czasie wojny domowej
1918-20, w Polsce w okresie międzywojennym).
2 Sztapel – stos desek, worków, skrzyń itp. ułożonych na przekładkach warstwa-mi jedne na drugich.
3
Bania – rosyjska odmiana sauny. Najważniejszą częścią bani jest pariłka
(łaźnia parowa), w której bywa o wiele goręcej niż w fińskiej saunie.
Rozgrzewa się tu kamie-nie w palenisku i chochlą z długą rączką wylewa
na nie wodę. Często do wody dodaje się kilka kropli olejku
eukaliptusowego lub sosnowego (czasem nawet piwa), a wrząca para roznosi
zapach po całym pomieszczeniu. Do rytuału bani należy chłostanie się
brzozowymi gałązkami. Może wydawać się to dziwne i z pewnością jest
bolesne, ale w skutkach przyjemne i oczyszczające. Po „chłoście”
brzozowymi witkami następuje kąpiel w basenie z lodowatą wodą, przed
powtórnym seansem. Stali bywalcy bani odbywają od 5 do dziesięciu takich
cykli w czasie 2 godzin.
4 Bajan – ros., muz. udoskonalona harmonia ręczna (odmiana akordeonu) z klawiaturami guzikowymi dla obu rąk.
5
Stępa – prymitywne urządzenie służące dawniej do obłuskiwania i
kruszenia ziarna na kaszę, składające się z drewnianej lub kamiennej
misy oraz drewnianego ubijaka.
6 Burunduk (Eutamias sibiricus) –
ssak z rodziny wiewiórkowatych zamieszku-jący lasy północno-wschodniej
Europy, wschodniej Azji, Syberii, Mongolii, północnych Chin i Japonii.
Długość ciała do 27 cm, ogona do 18 cm. Ubarwienie brunatnoszare, na
grzbiecie i bokach podłużne, ciemne pasy z jasnymi obwódkami. Ogon
długi, puszysty. Dobrze wspina się na drzewa, jednak przebywa głównie na
ziemi, gniazdo buduje w wykopanej przez siebie norze i gromadzi w nim
znaczne zapasy pokarmu na okres zimowy. Bywa przedmiotem polowań dla
pozyskania futra
7 Limba syberyjska, sosna syberyjska (Pinus
cembra subsp. sibirica, Pinus sibi-rica) – blisko spokrewniona z naszą
limbą, sosna występująca na ogromnych połaciach tajgi syberyjskiej.
Nazywana niekiedy błędnie cedrem syberyjskim, co wynika z bezpośredniego
tłumaczenia nazwy rosyjskiej. Drewno miękkie, cenione w stolarstwie i
budownictwie. Nasiona, tzw. orzeszki cedrowe, są masowo zbierane i
spożywane na Syberii, produkuje się z nich również olej
8
Podwoda: a) obowiązek dostarczenia przez ludność środka transportu do
dyspozycji organu administracji państwowej, także wojska; b) także taki
środek transportu wraz z obsługą.
9 Suseł moręgowany – ssak
zaliczany do rodziny wiewiórkowatych. Jest to gry-zoń wielkości szczura.
Ciało jego ma długość 20-23 cm, a ogon – 5,5- 8 cm. Zamieszkuje tereny
bezleśne, głównie pastwiska, nieużytki i pola. Jest aktywny w ciągu
dnia. Za-mieszkuje głębokie nory, które różnią się od króliczych tym, że
przed norami susłów ni - gdy nie ma wykopanej ziemi, zwierzęta wynoszą
ją bowiem w torbach policzkowych i wyrzucają w oddalonych miejscach.
Nory mają bardzo skomplikowaną budowę: jest to system długich chodników
kończących się komorą mieszkalną, w której znajduje się dobrze
wymoszczone gniazdo. W miejscu tym susły zarówno przesypiają noc w
okresie aktywności wiosenno-letniej, jak i zapadają w głęboki sen
zimowy, który zwykle trwa aż 7 miesięcy (stąd popularne powiedzenie:
„śpi jak suseł”. Zdarza się również, że w czasie długotrwałej suszy i
podczas upalnego lata susły zapadają w krótki sen letni i pojawiają się
ponownie dopiero jesienią, by po kilku tygodniach ponownie zasnąć, tym
razem już na zimę. Pożywienie susła stanowią głównie zielone rośliny,
bulwy, nasiona, jagody oraz owady, myszy i ptasie jaja.
/Źródło: Zesłaniec, ♦W tajgach Sybiru i na stepach Ukrainy - Roman Wojtyło cz.2.♦ W
warunkach wojny zapotrzebowanie na różne surowce było ogromne.
Zalecono, by kto może (starcy, dzieci) zbierał to, co do zbierania się
nadawało, między innymi korę z młodych wierzb, kminek, skórki z drobnych
zwierząt futerkowych żyjących dziko w lesie. Dotyczyło to w
szczególności burunduków –
zwierzątek o wielkości świnki morskiej. Były to gryzonie o popielatym
ubarwieniu. Na grzbiecie każdego (samca i samiczki) przebiegało
podłużnie pięć czarnych pasków. Futerka tych zwierząt były sprzedawane
do Ameryki i innych krajów. Były bardzo drogie i futro z tych skórek
stanowiło majątek. Gryzonie te nie liniały na wiosnę, można więc było na
nie „polować” przez cały rok. Zajmowały się tym przeważnie dzieci.
Kilkoro z kijami w ręku obstawiało leżące w lesie drzewo, jedno czekało,
aż po pniu zaczną biegać burunduki. A zaczynały biegać, gdy ktoś
zaczynał świstać tak jak czynią to zwierzęta, szczególnie w okresie rui.
Myśliwi z kijami rzucali się do ataku i jak dobrze szło, kilka sztuk
zostawało zabitych. Działanie to powtarzano wielokrotnie. W ciągu dnia
zdarzało się zdobyć kilkanaście i więcej sztuk. Ściąganie skórek mogło
być wykonywane tylko przez specjalistów. Natomiast pozyskiwanie kory z
młodych wierzb wynikało stąd, że kora niezbędna była przy wyprawianiu
wszelkiego rodzaju skór zwierzęcych. Korę ściągało się z drzew rosnących
czyli żywych. Drzewo po takiej operacji usychało, lecz cel uświęca
środki... Dzieci zbierały także kminek. Duża ilość tych roślin rosła
przy polnych drogach. Za wszystkie tego rodzaju zdobycze w punkcie skupu
można było otrzymać pieniądze, proch strzelniczy lub garnki żeliwne do
gotowania czy kamienne na wodę lub mleko.
W połowie czerwca
rozpoczęła się bardzo ważna akcja – sianokosy. Wy-żywienie koni wymagało
zgromadzenia na zimę ogromnej ilości siana. Koszono je na leśnych
polanach, na których nie uprawiano zbóż. Siano kosili wszyscy, którzy
umieli kosić kosą – mężczyźni, kobiety i dorastająca młodzież. Skoszone
trawy należało przewracać,
aby
szybko schły i układać w stogi na polanie. Najpierw siano grabiono
grabiami, układano w kopki, aby je dokładnie wysuszyć. Później
gromadzono w stogach. Do stogów siano dowożono za pomocą „wołokuszy”.
Wołokusza jak z samej nazwy wynika jest to coś, co włóczone jest po
ziemi. Są to dwa drzewka brzozy o średnicy w dłuższym końcu 10 do 12
centy-metrów. Układa się je równolegle do siebie w odstępie 1,3 m. Do
tych brzózek przywiązuje się w odległości 2,8 do 3 m poprzeczkę grubości
około 10 cm. Do tej poprzeczki mocuje się cieńsze i krótsze brzózki.
Konia (albo woła) zaprzęga się między dwa dyszle utworzone przez grubsze
brzozy. Takim zaprzęgiem kierował „jeździec” (posadzony na koniu
10-letni chłopiec). Podjeżdżał on pod kopkę siana, pracownicy
przewracali kopkę na ciągnące się gałęzie brzozy, przywiązywali siano
sznurem i można było wlec kopkę pod stóg. Przy stogu odwiązywano sznur,
siano przytrzymywano widłami, koń ruszał i siano pozostawało przy stogu.
Robotnicy widłami podawali na stóg przywleczone siano. Do budowy stogu
potrzeba było od 50 do 80 transportów wołokuszy. Zgromadzone w stogach
siano dowożono do obór i koniuszni – w zimie robiono to saniami. Taki
sposób magazynowania siana był dobry, gdy kołchoz posiadał dwa spychacze
o mocy 100 koni mechanicznych „Staliniec”. Te spychacze torowały w
śniegu drogę do stogów. Konne zaprzęgi mogły wtedy swobodnie dojechać po
siano. Tragedia kołchozu polegała na tym, że gdy trwała wojna, części
zamiennych do spychaczy nie można było otrzymać. Siano w stogach leżało,
spycha-cze stały, a gruba warstwa śniegu 1,5-2 m nie pozwalała dojechać
do stogów. Próbowano przebić się do stogów końmi zarodowymi. Do sań
zaprzęgnięto klacz i ogiera i pojechano do stogów. Do kilku udało się
dojechać, lecz tam, gdzie śnieg zalegał w zaspach, nie było mowy o
przebiciu się. W połowie zimy siana zabrakło. Połowa koni z 80 sztuk
padła i została zjedzona przez kołchoźników. Inaczej wyglądała sprawa
wyżywienia krów, które należały do osób prywatnych. Każdy z posiadaczy
kosił siano na małych polankach, układał w kop-ki, a wieczorami nosił do
magazynku przydomowego. Paszy więc wystarczało na całą zimę. W połowie
lata dojrzewały już w tajdze orzechy cedrowe.7 Wspólnie z innymi
chłopcami wybieraliśmy się kilkakrotnie po orzechy. Cedry rosły na
terenach podmokłych i mocno porośniętych mchami. Jak się po mchach
chodziło, to nogi grzęzły do połowy łydki. Orzech cedrowy to szyszka o
wielkości dwóch pięści. Łuski szyszki są bardzo duże. Pod każdą łuską
znajduje się orzeszek wielkości małego orzeszka laskowego. Całość oblana
jest żywicą, tak że wyjęcie orzeszków jest bardzo trudne. Łuski
otwierają się jednak, gdy włożymy szyszki do ogniska lub przechowujemy
szyszkę w cieple aż do zimy. Szyszki cedrowe rosną na drzewie tylko na
samym czubku i na gałęziach ostatniego piętra gałęzi. Na jednej końcówce
gałęzi wyrasta 3-5 szyszek. Przy zrywaniu szyszek łamało się gałęzie i
zrzucało na dół. Jest to niszczycielski sposób pozyskiwania szyszek, bo w
następnych latach na tych drzewach szyszki nie urosną. Wojna toczyła
się nadal, z frontu przychodziły coraz częściej powiadomienia o śmierci
powołanych do wojska. Co kilka dni na wsi rozlegały się szloch i
narzekania żon, dzieci, sąsiadów poległych na froncie. Wracali także z
wojny ran-ni i kalecy. Wujek Nataszy – naszej gospodyni też wrócił
okaleczony. Prawą rękę miał przestrzeloną w nadgarstku, krzywo zrośniętą
i nie mógł się nią swobodnie posługiwać. Przed wojną był, jak większość
tubylców, wytrawnym myśliwym. Miał sztucer na kule, który podczas jego
nieobecności wisiał na kilimku przybitym nad jego łóżkiem. Po powrocie z
wojny „dziadzia Wania” pieścił swoją ukochaną strzelbę i dążył z całych
sił, by mimo kalectwa móc jej używać.
Nadeszła wreszcie pora
żniw. Posiane w jesieni żyto, pszenica, owies i jęczmień dojrzewały w
oczach. Zboża, z uwagi na lichą uprawę ziemi i brak na-wozów, urosły
mizernie. Przed wojną koszenie zbóż odbywało się przy użyciu
prymitywnych kombajnów i kos. Teraz w kołchozie na 10 kombajnów udało
się uruchomić tylko jeden. Do pozostałych brak było części. Ten jeden
kombajn kosił powoli i często się psuł. Zaszła więc konieczność powrotu
do starych narzędzi żniwnych – kos, a przede wszystkim sierpów. Praca
żniwiarzy była bardzo ciężka, wykonywały ją kobiety i dorastająca
młodzież. Należało się bardzo spieszyć, gdyż jesień zbliżała się
milowymi krokami, był to przecież Sybir. Młócenie zboża wykonywano
maszynami do młocki napędzanymi lokomotywami. Zboże gromadzono w
magazynach („ambarach”), by w zimie, gdy bagna zamarzną , dostarczyć je
saniami do Abanu. Zabieranie zboża w kieszeniach do domu było
kategorycznie zakazane, a kary za taką kradzież były bardzo surowe.
Przekonał się o tym mój ojciec i Szymański w czasie siewów. Inaczej
postępowano przy gromadzeniu na zimę siana i słomy. Zwożono je wozami
przy pierw-szych przymrozkach w pobliże kołchozu i gromadzono w stogach.
Była więc szansa, że przetrwają do wiosny. Tam, gdzie zboża koszono
kombajnem, na na-wrotach powstawały nieskoszone kępy. Wraz z matką
chodziliśmy wieczorami na pole, zbieraliśmy kłosy, „wycierali” zboże
(żyto i pszenicę), przynosiliśmy do domu i chowaliśmy naiwnie w
pierzynie między wsypem a poszwą. Zgromadziliśmy w ten sposób około 15
kg ziarna licząc, że w zimie uda się je rozdrobnić w stępie na kasze.
Stało się jednak inaczej, bo ktoś powiadomił władze o tym, że zbieramy
kłosy. Pewnego dnia już po zmierzchu zajechała pod nasz dom bryczka z
przewodniczącym kołchozu Burinem, szefem NKWD i dwoma milicjantami.
Rozpoczęła się rewizja. Bardzo szybko sięgnięto po pierzynę, rozpruto
poszwę nożem i wysypano zboże na podłogę. Milicjanci zebrali zboże,
re-wizję zakończono. Na rodziców padł blady strach. Liczyli się z
możliwością „dalszego” zesłania. Jednak Bóg czuwa nad biedakami. Matkę
wezwano na posterunek i udzielono nagany z ostrzeżeniem, podobnie jak
wcześniej ojcu. Okazuje się, że oprawcy też czasem myślą, gdyż wzięli
pod uwagę fakt, że zebrane zboże i tak by uległo zniszczeniu. Udzielona
kara miała jednak odstraszyć innych. Po żniwach przyszła pora na wykopki
ziemniaków, zbiór kapusty, marchwi i cebuli. Nikt nie odważył się
cokolwiek zabierać do domu. Tym, co nie mieli działek przyzagrodowych,
przydzielono część zbiorów, przeznaczając je na przetrwanie zimy.
Tubylcy mieli pobudowane przy każdej zagrodzie małe chlewiki, gdzie
trzymali krowy, świnie i kury, oraz niewielkie stodółki na słomę, siano i
drewno opałowe. Mieli też przydzielone działki przyzagrodowe (30 arów),
na których uprawiali ziemniaki i warzywa. Zboża na tych działkach siać
nie było wolno pod karą więzienia. Ziemniaki, jarzyny i kiszoną kapustę
przechowywano w piwnicach usytuowanych pod domami mieszkalnymi. Wejście
do piwnicy było od środka budynku.
Gdzieś pod koniec roku
spotkała nas bardzo miła niespodzianka, podobnie jak inne polskie
rodziny zamieszkałe w Turowie. Amerykańskie towarzystwo pomocy UNRA
przysłało dla każdej rodziny po dwie paczki. Jedna paczka zawierała
części garderoby, jak marynarki, spodnie, płaszcze i bieliznę. Druga
paczka była żywnościowa. Była w niej pytlowana (biała) mąka, konserwy z
za-gęszczonym słodkim mlekiem, rybami (tuńczykami), naturalną kawą z
mlekiem. Były też pierniki, ciastka suche i kiełbasa salami. Fakt
nadejścia paczek rozszedł się lotem błyskawicy. Przychodzili do nas
mieszkańcy całej wsi, by zobaczyć, jak wyglądają ubrania robione w
fabrykach, ale najbardziej interesował ich smak i wygląd przysłanych
darów żywnościowych. Nie można było nikomu odmówić i niewiele nam z tych darów zostało. W
połowie września 1942 roku zaszedł w Turowie nadzwyczajny wypadek,
który na długo utkwił w pamięci mieszkańców. Nikt się nie spodziewał, że
do tajgi syberyjskiej przedostaną się zbiegowie z frontu. Wydawało się
to wręcz nieprawdopodobne, lecz jak się okazało, było prawdziwe. Pewnego
dnia dwaj oficerowie NKWD przyprowadzili na nocleg do naszego domu
rannego w nogę zbiega, czyli dezertera. Był to człowiek w średnim wieku,
wysoki, dobrze zbudowany. Czarne włosy miał przyprószone siwizną. W
momencie pojmania, zraniono go w nogę. Rana nie była groźna, lecz zbieg
wyraźnie kulał na lewą nogę. Oficerowie, którzy go konwojowali,
obchodzili się z nim w sposób należyty, a nawet przyjazny. Niedługo
przed zmrokiem zbieg poprosił konwojentów, by umożliwili mu wyjście „za
potrzebą”. Jeden z oficerów wyprowadził go za stajnię, gdyż ubikacji w
podwórzu nie było. Cofnął się na szczyt stajni i czekał. W pewnym
momencie uznał, że potrzebny czas minął i poszedł za stajenkę. Zbiega
nie było. Natychmiast wezwał swojego kolegę, starszego stopniem oficera.
Uzgodnili, że jeden ruszy niezwłocznie w pościg, a drugi powiadomił
miejscowy posterunek NKWD i naczelnika kołchozu dla zorganizowania
obławy. Dezerter uciekł do tajgi, leżącej tuż za ogrodami. Obława
składająca się z oficerów NKWDzistów, kobiet, mężczyzn i dzieci ruszyła
natychmiast do lasu. Szanse zbiega były minimalne, las przeczesywało
kilkadziesiąt osób, a do nocy było jeszcze co najmniej 1,5 godziny. W
pewnym momencie ktoś zauważył leżącego człowieka, który rwał trawę i
mech i nakrywał się nimi. Złapali uciekiniera, skuli go w kajdanki i
prowadzili do wsi, przeklinając bez przerwy. Kopali go i bili kolbami
karabinów. Kobiety zaczęły protestować na takie zachowanie, krzyczeć i
wygrażać konwojentom. Przestali go bić, przyprowadzili do domu i
położyli na pryczy. Musiał tam leżeć do rana. Z nastaniem dnia
przyjechała pod dom furmanka, zabrano jeńca i wywieziono do Abanu.
Bardzo nieludzkie obchodzenie się ze zbiegiem po jego ucieczce wynikało
stąd, że gdyby nie udało się go pojmać, obaj oficerowie byliby bez sądu
rozstrzelani. Taki obyczaj panował w całej sowieckiej armii.
Wczesną
wiosną wrócił z wojny syn przewodniczącego kołchozu Burina, Aleksiej.
Na froncie stracił lewą rękę, był jednak ogólnie zdrowy. Wysoki,
przystojny, wzbudzał, szczególnie wśród kobiet zachwyt i podziw.
Mianowano go na kołchozowego brygadzistę. Do niego należało kierowanie
wszystkich pracowników rano do pracy. Dosiadał zarodowego ogiera i
jeździł od zagrody do zagrody wołając, że już czas do pracy. W ciągu
dnia wizytował poszczególne brygady i w razie potrzeby pędził do roboty.
Wszyscy się go bali bardziej niż Burina – ojca. Jego meldunki o złej
pracy powodowały kary dyscyplinarne, a nawet więzienie. Upodobał sobie
jedną z nauczycielek zamieszkałych w naszym domu. Przebywał u nas
wieczorami, prywatnie był miły i wesoły. Opowiadał o pobycie na froncie i
w szpitalu, gdy został ranny. A z frontu w dalszym ciągu nadchodziły
powiadomienia o śmierci mieszkańców naszej wsi oraz o odniesionych
ranach. Za każ-dym razem wywoływało to płacz krewnych i znajomych.
Jesień
to pora siania zbóż zimowych odmian, a w szczególności żyta. W
normalnych czasach siewy poprzedzane są orką . Teraz jednak nie było
czym orać, a traktory ChTZ na żelaznych kołach sprawne były tylko dwa.
Postanowiono wzruszyć ziemię pod zasiewy tylko kultywatorami, co z góry
przesądzało o bardzo marnych zbiorach w przyszłe żniwa. W siewach brał
również udział mój ojciec, ale nie przyszło mu już do głowy zabieranie
ziarna siewnego do domu. Kołchozy syberyjskie były wyposażone w
prymitywne narzędzia i sprzęt rolniczy. Na przykład wozy miały koła
wykonane z jednego kawałka brzozowe-go drewna, giętego po naparzaniu w
gorącej wodzie. Koła nie miały żelaznych obręczy, osie były z drewna.
Całe wozy były drewniane i prymitywne, nietrwałe i często ulegały
awariom. Nasz przedwojenny sąsiad, Ignacy Skotnicki był z zawodu
kowalem, a jego brat Władysław kołodziejem. Postanowili oni wraz z
miejscowym kołodziejem wykonać wóz taki, jakie były w użytku w Polsce.
Ignacy wykonał żelazne osie, obręcze kół i inne okucia. Władysław zrobił
wraz pomocnikiem drewniane części wozu. Przez kilka miesięcy pracowali
nad swoją konstrukcją. Efekt ich pracy był nadzwyczajny. Wóz pomalowany
na czarno dziegciem prezentował się znakomicie. Do wozu z jednym dyszlem
(tutejsze wozy miały dwa dyszle) zaprzężono konie zarodowe i
przeprowadzono próbną jazdę. Tubylcy nie mogli się nadziwić, że coś
takiego potrafili zrobić kowal i kołodziej.
Zima nadeszła szybko
jak zwykle. W połowie października spadł pierwszy śnieg, który nie
stopniał do wiosny. Tak było każdego roku. Śniegu przez całą zimę tylko
przybywało. Ojciec powrócił do swego poprzedniego zajęcia, tj. naprawy
uprzęży, matka pracowała przy czyszczeniu zboża, ja wróciłem do szkoły, a
siostra, mizerna i chorowita, przebywała w domu. Zmieniło się też
miejsce naszego zamieszkania. Z nieznanych nam powodów musieliśmy
opuścić dom Nataszy i zamieszkać u „Jegorychy”, wdowy, mieszkającej wraz
z córką Lenką w domu o dwóch izbach. Dom był urządzony jak większość
tutejszych, z piecem piekarskim, kominkiem i pryczami. Znajdował się na
przysiółku gdzie nie było studni. Wodę w lecie i zimie dowoził woziwoda.
Nasza gospodyni była kobietą w podeszłym wieku, miłą, uczynną i
życzliwą. Miała krowę i parę kurek. Mleka po udoju zawsze dawała mojej
chorej siostrze. Pewnego dnia dostała list od swojej starszej córki,
która mieszkała w mieście Chabarowsk na dalekim wschodzie. Ta pisała w
liście, że w mieście panuje niesamowity głód i że przyjedzie niedługo do
domu. Przyjechała wkrótce, a matka za-miast się cieszyć, płakała nad
nią, bo była spuchnięta z głodu. Sprawdziło się powiedzenie, że „nie ma
jak u mamy”.
Zima mijała spokojnie, z frontu nadchodziły lepsze
wieści, Armia Czerwona powstrzymała niemieckie wojska i przeszła do
ofensywy. Mniej nadchodziło wieści o śmierci bliskich, więcej wracało
teraz rannych i chorych. Pod koniec kwietnia 1943 roku „wybuchła” jak co
roku syberyjska wiosna. Brzozy, wierzby i czeremcha okryły się
wiosennymi liśćmi. Modrzewie okryły się świeżym igliwiem. Nie wspominam
tu o drzewach owocowych, one na Syberii nie rosną, z uwagi na niskie
temperatury. Rozpoczęły się w kołchozie wiosenne prace polowe.
Niespodziewanie NKWD podało do wiadomości, że w Sielcach nad Oką generał
Zygmunt Berling wraz z Wandą Wasilewską przystąpili do tworzenia Armii
Polskiej. Ci, którzy byli zdolni do wojska, a nie poszli do Armii
Andersa, dostali powołanie do armii. Mowa, że byli to tylko ochotnicy,
jest ordynarnym kłamstwem. Prawie wszyscy posiadali rodziny, żony i
dzieci. Nikt nie chciał w tych trudnych czasach opuścić najbliższych,
ale każdy już wie, ja-kie kary groziły opornym. Z naszego kołchozu do
wojska powołano: Ignaca Skotnickiego, Henryka Skotnickiego, Adolfa
Skotnickiego, Stanisława Fijałkowskiego i jego syna Franciszka. Z
kołchozu Słapce poszedł Jan Kudła,a z kołchozu Puszkino – Wojciech
Zielonka i Michał Więckiewicz. Mojego ojca do wojska nie powołano, gdyż w
1920 roku w wojnie z bolszewikami został ranny pod Wapniarką (już po
bitwie warszawskiej) i od tej pory miał słaby wzrok. „Sławna” bitwa pod
Lenino (12-13 października 1943 r.) przyniosła i nam satysfakcję. Nasz
sąsiad z Seńkowa, Adolf Skotnicki, mimo że potrójnie ranny, nie opuścił
stanowiska bojowego, za co został odznaczony pośmiertnie Orderem
Bohatera ZSRR ze złotą gwiazdą. O tym wyczynie pisała cała prasa
radziecka. Pod Lenino zginęli też bracia Adolfa Skotnickiego – Ignacy i
Henryk oraz Fijałkowscy – Stanisław (ojciec) i Franciszek. Nie wiodło
się rodzinie Skotnickich, bo mniej więcej w tym samym czasie zmarła żona
Ignacego Zofia. Pozostało, bez opieki dorosłych, troje dzieci – Wisia,
Władzia i Zygmunt.
Zimą na przełomie 1943 i 1944 roku zaszło w
kołchozie nieznane Pola-kom zdarzenie. Jak wcześniej pisałem, stogi
siana i słomy stawiano blisko wsi, co ułatwiało karmienie koni. Zresztą
tych, uchronionych od śmierci głodowej, było niewiele. Pewnego dnia
posiadacze krów wypuścili je jak zwykle na pole. Dwanaście krów oraz
jednoroczna jałówka zgromadziły się przy jednym stogu, wydzierając z
niego przygarstki siana. W pewnym momencie blisko stogów ukazała się
wataha 11 wilków. Próbowały zaatakować krowy, lecz te widocznie już
przeżyły takie ataki. Ustawiły się w kręgu rogami na zewnątrz, jałówka
schroniła się wewnątrz kręgu. Była tam względnie bezpieczna. Nie
wytrzymała jednak nerwowo i przerwawszy krąg wybiegła na zewnątrz.
Natychmiast jeden z wilków chwycił ją za ogon. Jałówka zaczęła się
obracać w kółko, chcąc po-zbyć się wilka, lecz ten wiedział co robi. Gdy
zwierzę wykonało kilka obrotów, wilk szarpnął ją w drugą stronę i
jałówka upadła. Wilki błyskawicznie rzuciły się na nią . Dwa chwyciły za
gardło, pozostałe za nogi i grzbiet. Szanse zwierzęcia na wyrwanie się
wilkom zmalały do zera. We wsi wszyscy mężczyźni, którzy mieli broń i
amunicję (tej często brakowało), pobiegli do stogu. Było już jednak za
późno, zwierzę nie żyło i już nie miało wnętrzności. Jednego wilka
zastrzelono. Jałówkę przywieziono do wsi. Mięso podzielono
„sprawiedliwie”, to znaczy najpierw „naczalstwo”, potem reszta.
I
wreszcie przyszedł ten upragniony, wymarzony dzień 20 sierpnia 1944
roku. Wracamy z Sybiru! Front już dotarł na teren Polski. Niemcy
stawiali jesz-cze opór, ale ogólna ocena była taka, że klęska ich nie
minie, tym bardziej, że został utworzony drugi front. Na Niemców
nacierali teraz nie tylko Rosjanie, ale Amerykanie, Anglicy,
Kanadyjczycy, Francuzi, Polacy i inne pomniejsze państwa. Wojsko polskie
to II Korpus generała Andersa, Dywizja Pancerna generała Maczka,
Lotnictwo i Marynarka. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tereny skąd nas
wywieziono na Sybir zostaną włączone do ZSSR. Byliśmy przekonani, że
wracamy do domu. Wyjazd Polaków na zachód był tak zorganizowany, że
miejscowe władze z tych miejscowości, gdzie przebywali zesłańcy, były
zobowiązane zapewnić podwody8, by przewieźć ludzi do Abanu. Miały
również dać żywność. Jazdę tak zsynchronizowano, by wszyscy, wieczorem
20.08.1944 r. byli gotowi do podróży. Ruszyliśmy rano 21 sierpnia 1944
roku. Cała kolumna samochodów ZIS-5 i MK dotarła do Kanska wieczorem.
Samochody podjeżdżały pod wagony, wyładowywano tobołki, skrzynki i
ludzi. Powracających było oczywiście dużo mniej od przywiezionych. Z
tych, co znaliśmy, wracały z nami rodziny: Fijałkowscy, Skotniccy (tylko
dzieci), rodzina Gutów, Jasińskich, Kudłów, Kucielów i Wienckowiczów.
Nie wiem ile osób wróciło później, nasz bowiem transport był pierwszy,
wiozący Polaków z Sybiru. Wagony były towarowe, miały prycze, otwór
sanitarny i żelazny piecyk, służący tym razem tylko do gotowania. Drzwi
nie były zamknięte! Zagęszczenie podróżnych było mniejsze niż przy
wywózce. Władze nie interesowały się opałem do piecyków, każdy musiał
się o to postarać własnym „pomyślunkiem”. Codziennie dawano chleb według
ustalonej normy, w zaokrągleniu do jednego bochenka. Dano też po kilka
kilogramów pęcaku na każdą rodzinę, można więc było ugotować kaszy. Na
piecyku mieścił się jeden większy garnek lub trzy mniejsze, gotowano
więc (gdy pociąg stał) na ogniskach. Nigdy nie było wiadomo, kiedy
pociąg ruszy. Często trzeba było wsiadać z surową jeszcze strawą. Gdy
pociąg stawał na stacji, a nie w polu (co często się zdarzało), można
było nabrać wody lub coś kupić do jedzenia od przekupek, na przykład
ziemniaków, cebuli, mleka itp. Zapas gotówki posiadanej przez zesłańców
był bardzo mizerny, więc zakupy szybko się skończyły. Pewnego razu mama
nie zdążyła wsiąść do pociągu i została z garnkiem na torach. Ojciec
natychmiast wyskoczył i z nią został. Następnego dnia dołączyli do nas,
jadąc pociągiem osobowym. Ile mieli kłpotów z NKWD, tego się nie da
opisać.
Droga ciągnęła się bez końca. Pociąg miał długie postoje,
bo pierwszeństwo na torach miały transporty wojskowe, zaopatrzeniowe,
przewożące surowce, żywność, uzbrojenie. Obowiązywało hasło „wsio dla
fronta”. Ale każda po-dróż musi się kiedyś skończyć i nasza na razie
dobiegła kresu. Jakież było rozczarowanie, gdy okazało się, że Zaporoże
to nasz cel, że nie pojedziemy do Polski. Zaporoże to duże miasto, w tym
czasie liczyło około 300 tysięcy mieszkańców. Szczyciło się pierwszą
wielką budową socjalizmu – pierwszą, dużą elektrownią wodną na Dnieprze –
„Dnieproges”. O miasto, a w szczególności o elektrownię, trwały krwawe
boje, było wielu rannych i zabitych, zburzone zostały domy, zakłady
pracy, mosty i drogi. Nas wysadzono w Zaporożu, załadowano do ciężarówek
i zawieziono do chutoru (osady) Hasanowka (Hasanovka), odległej od
miasta około 18 km. Zaporoże leżało wówczas na rozległym stepie, brak
tam było w ogóle lasów czy zagajnika, wszędzie rozciągały się równiny,
stanowiące żyzne pola uprawne. Step pocięty był polnymi drogami. Drogi
obsadzono wszędzie drzewami „abrikosów” – moreli. Owoce były wielkości
dużej śliwki, żółte lub beżowe, bardzo słodkie i smaczne. Podstawowe
uprawy stano-wiły kukurydza, pszenica, buraki cukrowe, słonecznik,
kawony, dynie, pomidory i inne jarzyny. Uprawy te zajmowały dziesiątki
hektarów. Cztery kilometry od Hasanowki leżało potężne lotnisko
myśliwsko-bombowe. Tu lądowały amerykańskie superfortece bombardujące
Niemcy. Załogi jeden dzień odpoczywały i leciały znowu na zachód.
Bardziej na południowy zachód leżał ogromny sad drzew owocowych –
jabłoni, wiśni, moreli, winogron, grusz, morwy, czereśni itp. – razem
około 1000 hektarów. Tam gdzie sad, znajdowała się tzw. „Sicz
Zaporoska”. Było to miejsce pobytu i zgromadzeń wojsk kozackich, co
opisał w „Ogniem i mieczem” Henryk Sienkiewicz.
Nas Polaków,
razem było siedemnaście większych i mniejszych rodzin. Z samochodów
pozrzucano nasze tobołki prosto na plac i auta odjechały. Na „maj-danie”
było wybudowanych, już po przejściu frontu, kilka drewnianych baraków
mieszkalnych, socjalnych i jeden biurowy z kuchnią dla traktorzystów i
innych pracowników. Wzdłuż wiejskiej drogi stały domy mieszkalne i
gospodarcze tubylców – Ukraińców mieniących się jeszcze „kozakami
dnieprzańskimi”. Przynależność do kozactwa podkreślali na każdym kroku.
Obok chutoru w odległości około 1,5 km płynęła niewielka rzeczka, w
niektórych miejscach głęboka na 4 metry i szeroka 10-15 metrów. W rzece
leżały wielkie kamienie o średnicy kilku metrów wystające nad wodę.
Stanowiły one „trampoliny” dla kąpiących się.
Rozglądaliśmy się
po majdanie zastanawiając się, co mamy robić. Oprócz Polaków na placu
znalazło się kilku tubylców – mężczyźni w cywilu, jeden oficer w
mundurze w stopniu majora, oraz jedna Ukrainka, śliczna tęga kobieta w
młodym wieku. Okazało się, że kobieta to brygadzistka „sowchozu” (po
naszemu PGR-u), a oficer to naczelnik sowchozu. Kobieta rozmawiała z
naczelnikiem trzymając w ręku dużą kolbę kukurydzy. Nam przez ostatnie
dwa dni w pociągu nie dali do jedzenia nic, więc byłem piekielnie
głodny. Miałem nawet zamiar podbiec do kobiety i wyrwać kolbę, ale się
bałem. Jednak nie wy-trzymałem, podszedłem do kobiety i poprosiłem, żeby
mi dała tę kolbę – „Jestem strasznie głodny, nie jadłem już dwie doby” –
powiedziałem po rosyjsku. Komendant i kobieta patrzyli na mnie jak na
wariata, a kobieta też po rosyjsku
– „Chłopcze, przecież za
twoimi plecami jest 100-hektarowe pole kukurydzy, idź i bierz, ile ci
potrzeba”. Ja na to: „On może mnie przecież zastrzelić” – wskazałem na
oficera. Oboje z kobietą serdecznie się roześmiali i powtórzyli, że
można zbierać, ile się chce. Pobiegłem do naszych i krzyknąłem, że można
łamać kolby kukurydzy do woli. Polacy rzucili się w pole i za jakiś
czas na ogniskach gotowała się kolacja. Zakwaterowano nas w barakach,
każdej rodzi-nie przydzielono jedno pomieszczenie z czterema pryczami,
na których ułożono sienniki ze słomą Był też stół, cztery prymitywne
taborety i żelazny piecyk z fajerkami. W naszej części baraku
zamieszkało sześć rodzin: Kudłów 3 osoby, Zielonków 3 osoby, Gutów 4
osoby, Jasińskich 3 osoby, Wojtyłów 4 osoby, oraz w maleńkiej izdebce
pani Duda-Dudzińska, przedwojenna nauczycielka.
Matka została
zatrudniona w magazynie zbożowym, gdzie oczyszczano zboże, workowano i
wysyłano do Zaporoża wozami, do których zaprzęgano krowy. W kieszeniach
kobiety wynosiły pszenicę, na co brygadzista i naczelnik nie zwracali
większej uwagi. Coś z tym ziarnem trzeba było zrobić Po długich
staraniach ojciec zdobył nieduże żarna, co umożliwiło przemiał pszenicy i
kukurydzy na mąkę lub kaszę. Razem z otrzymywanym chlebem jedzenia było
pod dostatkiem, nie tak jak na Sybirze. Ojciec wraz z innymi sprawnymi
mężczyznami tubylcami i Polakami wykonywał końmi zimową orkę dla
wiosennych zasiewów. Na jednym kawałku pola orali – ojciec, 17-letni
Janek Fijałkowski i Ukrainiec Pawło Haraszczuk, który ranny wrócił z
frontu. Jak wcześniej napisałem, na tych terenach toczyły się krwawe
walki z Niemcami. Były nawet pola, gdzie z uwagi na miny, niewypały,
pozostawioną amunicję nie pro-wadzono uprawy, np. „odcinek 112”, gdzie
kilkaset hektarów leżało odłogiem. W czasie orki Janek wyorał niemiecki
granat w ebonitowej obudowie. Zatrzymał konie i stukając granatem w
pługi chciał go rozebrać. Zauważył to Pawło, podszedł do niego, odebrał
granat, odkręcił zapalnik i wyrzucił w krzaki tarniny rosnące przy
drodze. Na drugi dzień orkę kontynuowali tylko ojciec i Janek. Z samego
rana chłopak zostawił konie z pługiem i poszedł w krzaki szukać
zapalnika. Ojciec w tym czasie był na drugim końcu pola. Zauważył
jednak, co się dzieje, zostawił konie i biegł do niego. Dzieliło ich
zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy Janek znalazł zapalnik i wkręcił go
do granatu. Rozległ się straszliwy huk i Janek upadł. Wybuch było
słychać w chutorze i ci, co go słyszeli, pobiegli do oraczy. Janek leżał
na ziemi, strasznie krwawił, miał rozszarpaną twarz i piersi, miał
wybite oczy i urwaną prawą rękę, lecz jeszcze żył. Naczelnik sowchozu
wezwał natychmiast furmankę zaprzężoną w najszybsze konie i kazał
zawieźć rannego do Zaporoża. Po przejechaniu około 3 kilometrów Janek
zmarł. Przywieziono go do Hasanowki, gdzie został pochowany. Była to
pierwsza krwawa ofiara wojny wśród zesłańców.
Nadchodziła
nieuchronnie zima. W tych okolicach do palenia nie było ani drzewa ani
węgla. Palono wszędzie, nawet w piekarni, słomą, badylami kukurydzy i
słonecznika. Każdy musiał sam, na własnych plecach przynieść opał.
Powszechnie też do palenia używano burzanów rosnących na nieuprawianych
polach. Jest to roślinność stepowa, gdzie indziej nierosnąca przez całą
zimę. Troska o zdobycie opału była głównym zajęciem dorosłych i dzieci.
Zimy tu były i są ostre, temperatura spada do –20oC. Szaleją też na
stepie silne zawieje i zamiecie śnieżne. Na początku lutego 1945 roku
ojciec udał się, za zgodą naczelnika sowchozu do Zaporoża, gdzie został
utworzony wojewódzki oddział Związku Patriotów Polskich. Zajmował się on
pomocą zesłańcom przebywają-cym w ZSSR, między innymi pomocą przesyłaną
przez „UNRĘ”. Ojciec załatwił przysłanie paczek pomocowych, a dla
siebie pracę w ZPP w charakterze skarbnika. Musiał na to uzyskać zgodę
„obłastnego” – wojewódzkiego NKWD. Taką zgodę otrzymał i pracował tam aż
do 1946 roku. W tym czasie do naszego chutoru dostarczono kilka razy
paczki z zawartością taką jak na Sybirze.
Kolejnym nieszczęściem,
jakie spotkało zesłańców, była śmierć Władzi Skotnickiej. Z rodziny
Skotnickich pozostały jak wiemy jedynie dzieci – Wisia 13 lat, Władzia 9
lat i Zygmuś 7 lat. Mieszkały same w przydzielonym po-mieszczeniu,
jedynie od czasu do czasu pomagała im Irena Jasińska, kobieta jeszcze
młoda i silna. Do oświetlenia pomieszczeń używano tu powszechnie
kaganków wykonanych z łusek pocisków przeciwlotniczych, długości 35 cm i
średnicy 4 cm. Łuska na końcu była sklepana w taki sposób, żeby przez
otwór przechodził knot. Z boku łuski, bliżej wylotu knota był wywiercony
otwór, przez który wlewano naftę, a w razie gdy nafty brakowało,
benzynę. Otwór po-winien być zatkany korkiem. Taki kaganek kopcił
straszliwie, ale było to jakieś oświetlenie. W pechowym dniu Wisia
nalała do kaganka benzynę i nieszczęśliwie zapomniała zatkać otwór.
Kaganek postawiła na półce, gdzie zwykle stał. Wieczorem, gdy Wisia
jeszcze nie wróciła z wyprawy po wodę do studni położonej na końcu wsi,
Władzia zapaliła kaganek i chciała go postawić na półce. Kaganek wypadł
jej z ręki, a benzyna oblała jej sukienkę i zapaliła się. Obecny przy
tym Zygmuś wybiegł z izby i prosił o ratunek sąsiadów. Przybiegły
natychmiast trzy osoby z kocami, ugasiły pożar, ale Władzia była
strasznie poparzona. Zawieziona do szpitala w Zaporożu po dwóch dniach
zmarła. Pochowa-no ją na cmentarzu w Zaporożu.
Konieczność
zbierania opału zmuszała do wejścia na teren pól nieuprawianych,
zaminowanych, porytych okopami i schronami. Było to tzw. „wzgórze 112”.
Rosły tam burzany wyższe od dorosłego mężczyzny. Ścinało się je
motykami, wiązało w wiązki i zanosiło do domu. W tych „zaroślach”
znajdowało się kopce ziemne o średnicy u dołu około 1,5 metra i
wysokości około 1 metra. Pod 15 centymetrową warstwą ziemi były ułożone
kłosy pszenicy. Przed bitwą rosła tu pszenica i myszy zgromadziły zapasy
na zimę. Z kłosów jednego „myszaka” uzyskiwało się wiadro czystego
dorodnego ziarna. Na tym wzgórzu ciągnęły się na dziesiątki metrów okopy
zasypane niedbale cienką warstwą ziemi. Okazało się, że pod spodem
leżały luźno rzucone zwłoki niemieckich żołnierzy. Czaszki, resztki
mundurów i kości walały się wzdłuż okopów.
W zaroślach burzanów
zawianych śniegiem na około 30 cm, widać było tropy zajęcze. Trop
zajęczy jest to ścieżka wydeptana przez zająca, biegającego w zimie tam i
z powrotem dla utrzymania ciepłoty ciała. Z kuzynem Edkiem Zielonką
postanowiliśmy zapolować na zające. Ze znalezionego gładkiego drutu
zrobiliśmy wnyki (pętle) i ustawiliśmy na kilku tropach. Następnego dnia
z rana poszliśmy po burzan i by sprawdzić zastawione sidła. Jedna pętla
została zerwana, druga też, ale w odległości 2- 3 metrów miotał się
żywy zając. Na szyi miał pętlę, której drugi koniec zaplątał się na
tylnej nodze, nie mógł więc uciekać. Dobiliśmy zająca, umieścili w
wiązce burzanu i przynieśliśmy do baraku. Zając był ogromny, tak że
połówka przypadająca na każdego z nas był to kawał mięsa. Tym sposobem
po zastawieniu sideł z mocniejszego drutu złowiliśmy kilka sztuk.
Zdobyczą jednak nie mieliśmy zamiaru się chwalić. Skórki i kości
spalaliśmy w piecyku.
Nareszcie przyszła upragniona wiosna, nie
trzeba było tyle opału, łatwiej było przynieść wody ze studni z końca
wsi. W sowchozie ruszyły prace polowe. Orano, siano, sadzono pomidory,
kapustę, kawony itp. Matka codziennie, tak jak i inne kobiety, chodziła
do pracy i pracowała do zmroku. Ojciec pracował nadal w Zaporożu. Co dwa
tygodnie przychodził pieszo do chutoru. Czasem przynosił parę konserw
rybnych i skondensowanego, słodkiego mleka. Dzieliliśmy się tym z
najbliższymi sąsiadami. Pewnego dnia w godzinach przedpołu-dniowych nad
chutorem rozległ się straszny ryk samolotu – superfortecy, który
wystartował z lotniska. Przeloty samolotu nad wsią nie były czymś
nadzwyczajnym, lecz tak nisko, tuż nad dachami żaden samolot nie leciał,
a tym bardziej tak potężna maszyna. Dym ciągnący się za samolotem
świadczył o tym, że coś się musiało stać. I stało się, samolot
przeleciał jeszcze około 1,5 kilometra i runął na ziemię. Nastąpił
wybuch, buchnęły płomienie, a części z bombowca do-leciały nawet do wsi.
Chłopcy z całej osady bez namysłu rzucili się do miejsca upadku
samolotu. Przybiegliśmy tym razem z dwoma gazikami wojskowymi, które
zdążały z lotniska. Z załogi fortecy znaleźliśmy tylko przedramię
człowieka i kawałek skóry z głowy o rudych włosach. Przybyli z lotniska
oficerowie – dwóch rosyjskich i dwóch amerykańskich przepędzili nas z
miejsca zdarzenia. Przybyły również dwa samochody z wojskiem rosyjskim,
otoczono teren i nikogo nie wpuszczano.
I wreszcie nadeszły z
frontu dawno oczekiwane wiadomości – wojna się skończyła. 9 maja 1945
roku Niemcy podpisały kapitulację zarówno na froncie wschodnim jak i
zachodnim. Co znaczył koniec wojny dla Polaków i Rosjan trudno
odpowiedzieć. Ale sam dzień 9 maja był dniem radości, szczęścia i
samoistnym świętem. Z lotniska do chutoru spieszyły grupy lotników,
oficerów i podoficerów rosyjskich i amerykańskich, którzy dwa dni
wcześniej przylecieli po bomby. Byli wśród nich muzycy, śpiewacy,
tancerze. Rozpoczęły się tańce z kobietami z okolicznych wiosek. Tańce,
gościna i śpiewy trwały do rana. Litry szampana, bimbru i wódki lały się
w czasie całej biesiady. Po dwóch dniach świętowanie zakończyło się i
nadeszły szare dni. Z lotniska odleciały wszystkie samoloty zagraniczne.
A szum przy tym nad wsią był niesamowity!
Polacy – zesłańcy
nabrali pewności, że powrót do Polski nastąpi bardzo szybko. Jednak w
Związku Patriotów Polskich nikt nie ukrywał, że powrót do kraju jest
zależny tylko od władz radzieckich, a te na razie mają inne problemy do
załatwienia. Trzeba było cierpliwie czekać. Jeszcze w zimie 1944/1945 oj
ciec uzgodnił z panią Duda -Dudzińską, która była przed wojną
nauczycielką w gimnazjum, że będzie ona w tajemnicy przed władzami
radzieckimi nauczać polskie dzieci języka polskiego. Zbieraliśmy się
wieczorami za każdym razem u innej rodziny i uczyli czytać i pisać po
polsku. Ci, którzy przed wojną chodzili już do szkoły, mieli zadanie
ułatwione, a tacy jak ja zaczynali wszystko od początku. Pani Dudzińska
opowiadała nam dużo o dziejach Polski, o czasach chwały polskiego oręża.
Sama interesowała się wojskowością chociażby z tego względu, że mężem
jej był przedwojenny kapitan kawalerii Zygmunt Duda-Dudziński. Został on
powołany do I Dywizji Wojska Polskiego i brał udział w bitwie pod
Lenino, gdzie wyróżnił się w boju, zasługując na odznaczenie. Docenili
to nawet dowódcy rosyjscy, przedstawiając go do odznaczenia „Orderem
Suworowa”. Publiczne nadanie odznaczeń odbywało się przed frontem pułku.
Wywołany do odznaczenia Duda-Dudziński odmówił przyjęcia odznaczenia,
oświadczając na głos: „Nie będę nosił odznaczenia generała, który
doprowadził do rzezi polskich dzieci na Pradze w czasie Powstania
Kościuszkowskiego w 1794 roku”. W tym samym dniu kapitana
Dudę-Dudzińskiego wywieziono z pułku i ślad po nim zaginął. O tym
wydarzeniu opowiadał mój wujek Wojciech Zielonka, który służył w tym
samym pułku.
Nadeszło wreszcie stepowe lato. Dni były słoneczne,
upały dawały się wszystkim we znaki. Po dniach upalnych następowały
chwile ulgi i odprężenia. Ni stąd ni zowąd na niebie pojawiały się
czarne chmury, zrywał się piekielny wiatr i lało jak z cebra. Po
kilkunastu minutach deszcz nagle ustawał, na niebo wychodziło znowu
słońce. Rowami, drogami płynęły strugi ciepłej wody. Dzieci miały
niesamowitą zabawę. Ulewie towarzyszyły nieustanne gromy i błyska-wice,
które rozlegały się coraz dalej, a na niebie pojawiała się przepiękna
tęcza. W upalne dni podstawową rozrywką dzieci, a także dorosłych była
kąpiel w rzece Moskowce przebiegającej około 1,5 kilometra od chutoru
Hasanowka. Rzeczka była wąska – miała około 15 metrów szerokości, lecz w
niektórych miejscach głębokość dochodziła do 4 metrów. W rzece łowiono
wiele ryb, nie dużych – do 40 cm i ogromne ilości raków. Raki były
bardzo duże, dochodzące do 35 cm długości. Łowiono je ręcznie, szukając
dziur w brzegu poniżej zwierciadła wody. W tych otworach można było się
natknąć na żmije wodne. Były jadowite i agresywne, owijały się dookoła
ręki. Trzeba było zdjąć żmiję nie wyjmując ręki z wody, inaczej żmija
gryzła a ukąszenia były często śmiertelne. Łowienie ryb i raków było
dozwolone z wyjątkiem połowu siecią. Inną rozrywką dla dzieci i
młodzieży były wyprawy do kina na lotnisku, tym bardziej, że wpuszczano
je za darmo. Filmy wyświetlano 3 razy w tygodniu. Dzieci dobrowolnie
zatrudniano przy zwalczaniu szkodników polnych, a w szczególności susłów
stepowych.9 Są to gryzonie wielkości średniego kota domowego, koloru
kości słoniowej. Susły żyją pod ziemią; drążą komorę lęgową oraz kilka
otworów prowadzących na zewnątrz. Żywią się roślinami, na przykład
pszenicą, bu-rakami cukrowymi czy pastewnymi, kawonami itp. Tu też
zakładają gniazda. W kołchozie szczególne szkody wyrządzały w burakach
cukrowych. Małe rośliny zjadały w całości, gdy buraki wyrosły,
nadgryzały bardzo dużą ich ilość. Walka z susłami polegała na tym, że do
jednego otworu wlewało się dużo wody, tak żeby gniazdo i korytarze
wypełniły się wodą. Chłopcy z porządnymi kijami obstawiali przyległe
otwory, przy każdym po dwóch. Suseł, by się nie utopić, wyskakiwał z
otworu, wtedy ogłuszaliśmy go kijami. Wodę dowożono w beczko-wozach
ciągnionych przez krowy. Przy tej pracy można było zarobić parę rubli na
drobne wydatki na bazarze, na przykład bułki.
Wczesnym latem
rozpoczynały się wyprawy do „Siczy”. Tysiąc hektarów sadu dawało
możliwość zdobycia (nielegalnie) wszelkiego rodzaju owoców. Pod koniec
czerwca nadchodził „sezon” na czereśnie, potem na wiśnie, wczesne
jabłka, śliwki, gruszki, winogrona itp. Sad był pilnowany przez
strażników na koniach, uzbrojonych w szable i karabiny. Patrole
poruszały się drogami otaczającymi sad. Ogrodzenie sadu stanowił
żywopłot akacjowy tak gęsty, że można go było pokonać tylko pełzając na
brzuchu. We wnętrzu sadu byli również strażnicy poruszający się pieszo.
Nasze wyprawy po owoce organizował 15-letni Ukrainiec Pawło Pałenko,
który uczył się w gimnazjum we wsi Natalewka, położonej w odległości 4
km od Hasanowki. Do swojego „oddziału” zaangażował samych Polaków.
Należeli do zespołu: Pawło Pałenko, Bimko Fijałkowski, Władek Zielonka i
Romek Wojtyło. Na wyprawy chodziliśmy mniej więcej dwa razy w tygodniu.
Zawsze nam się udawało zmylić strażników i przynieść niemało owoców.
Bez jakichkolwiek ograniczeń mogli wynosić z sadu (dla własnych potrzeb)
piloci rosyjscy, amerykańscy i francuscy, przebywający na wojskowym
lotnisku. W czasie lata i jesieni moja mama zgromadziła pełny worek
suszonych jabłek, gruszek i śliwek, które przywieźliśmy do Polski. W
połowie lata nadchodził czas wypraw na „basztan” – kilka hektarów pola,
na którym zasadzono kawony, dynie jadalne na surowo, pomidory
bezpalikowe i inne warzywa. Na te wyprawy chodziliśmy późnym wieczorem,
gdyż w dzień w niskich warzywach każdy był widoczny. Były jednak i
dłuższe wyprawy.
W okresie żniw wymłócone zboże sypano na ziemi w
ogromne pryzmy bez żadnego przykrycia. Zboże narażone było na opady
deszczu, ale nie było innego wyjścia, gdyż zbudowane przed wojną
„ambary” – magazyny były zbyt małe. Pryzmy zboża były strzeżone przez
uzbrojonych wartowników, przeważ-nie ludzi starszych lub kalekich,
którzy wrócili z frontu. Nieznane były jednak przypadki, aby wartownicy
kogoś aresztowali lub zranili. A były ku temu po-wody. Jeszcze gdy
trwała wojna, ale front doszedł za Wisłę, w Zaporożu i innych miastach
powstawały bazary – targowiska, na których handlowano żywnością, odzieżą
i czym się dało. Przeważał handel wymienny. Za wiadro pszenicy,
słonecznika czy kukurydzy można było dostać spodnie, koszulę, marynarkę,
czy inną część garderoby. Ci, którzy mogli unieść wiadro ww. produktów,
nieśli je na bazar ze swego sowchozu, ale byli i tacy, co podbierali
zboże z pryzm po-łożonych bliżej Zaporoża, by tak daleko nie dźwigać.
Gdy kradziono ziarno, dozorcy przechodzili na drugą stronę pryzmy, by
nie widzieć, co tam się dzieje. Z Sybiru wróciliśmy wszyscy ubrani w
odzież szytą z płótna zgrzebnego ufarbowanego na brązowo korą
modrzewiową. „Handlując” zbożem zaopatrzyłem matkę, siostrę i siebie w
jakie takie odzienie i obuwie. Ojciec jako urzędnik Związku Patriotów
Polskich tam otrzymał porządne ubranie z UNRY. Czas zbioru
słonecznika był momentem, kiedy zaopatrywaliśmy się w olej
słonecznikowy. Wyruszaliśmy w nocy na pola obsiane słonecznikiem, a było
tego kilkadziesiąt hektarów, rozścielaliśmy płachty, znosili głowy
słonecznika i młóciliśmy. Wydawało się nam, że naszej stukaniny nikt nie
słyszy. Było jednak inaczej. Pewnej nocy wybraliśmy się z kuzynem
Edkiem po słonecznik. Weszliśmy w pole położone blisko Siczy. Już
mieliśmy co najmniej dwa wiadra ziarna, gdy rozległ się blisko nas
trzask łamanych badyli i tętent konia. Przywarliśmy do ziemi myśląc, że
strażnik nas nie znajdzie, ale się omyliliśmy. Strażnik pilnował sadu,
lecz usłyszał nasze stukanie, podjechał i stanął za nami. „No, tym razem
nas aresztują i poślą do poprawczaka... ” Nic takiego jednak się nie
stało. Strażnik zsiadł z konia, sprawdził, ile mamy ziarna, wyciągnął
spod bluzy pusty worek. Kazał ziarno wsypać do worka, worek przytroczył
do siodła, siadł na konia i odjechał życząc nam „powodzenia w pracy”.
Ziarno słonecznikowe wymienialiśmy na olej we wsi Natalewka, gdzie
działała tłocznia oleju. Nikt nikogo nie pytał, skąd ma ziarno.
Oprócz
zajść, które przynosiły korzyść całej rodzinie, zajmowaliśmy się często
szkodliwymi rzeczami. Na przykład rzucaniem granatami do
kamieniołomu... Za odcinkiem 112-tym znajdował się zespół nieczynnych
kamieniołomów wypełnionych wodą. Od krawędzi do zwierciadła wody było
około 20m metrów, a głębokość wody sięgała 15 metrów. Jak wcześniej
napisałem, był to teren nieuprawianej ziemi ze względu na pozostałości
amunicji, granatów, min przeciwpiechotnych i innego uzbrojenia. Na tym
polu znajdowaliśmy granaty obronne, zaczepne i przeciwpancerne. Chłopcy
wrzucali je do kamieniołomów, gdzie wybuchały i głuszyły ryby – sumiki
kanadyjskie z ośmioma wąsami. Ryby te były karłowate i nie dłuższe niż
40 cm. Po ogłuszeniu wypływały na powierzchnię i można było je wyławiać.
Sztuka rzucania granatem polega na tym, że po wyjęciu zawleczki należy
granat niezwłocznie rzucić. W innym przypadku wybuch nastąpi w ręku, co
jest równoznaczne z natychmiastową śmiercią. Tak zginął nasz kolega
Ukrainiec Wiktor Garnowski, wychowanek domu dziecka z Zaporoża,
pracujący w lesie w naszym sowchozie. Innym nie-szczęśliwym wypadkiem
była śmierć sześciu chłopców, w tym dwóch Polaków, przy rozbrajaniu
pocisków artyleryjskich. Chłopcy w wieku od 9 do 13 lat nie-daleko
naszego osiedla rozbroili sześć pocisków 76 mm. Przy przecinaniu
ko-lejnego nastąpił wybuch. Był tak mocny, że szczątki rozerwanych
doleciały aż do chutoru. Bawienie się amunicją było rzeczą powszechną i
nikt nie zwracał na to uwagi. Wiadomość o rozerwaniu sześciu malców
dotarła do zaporoskiego NKWD. Pewnego wieczoru, tuż po zmierzchu
zebraliśmy się na pobliskim placu, rozpaliliśmy ognisko i strzelaliśmy
amunicją karabinową. Nagle ze wszystkich stron otoczyli nas żołnierze i
oficerowie z długimi wierzbowymi kijami i bili wszystkich zgromadzonych.
Części z nas udało się uciec, ale większość tak oberwała, że musieliśmy
przez kilka dni leżeć w łóżku. Od tej pory zaprzestano strzelaniny w
sposób zbiorowy. Zdarzały się jednak pojedyncze wypadki. Takim był pożar
baraku biurowego. W tym baraku mieściło się biuro sowchozu, hotelik dla
traktorzystów, stołówka, kuchnia i inne pomieszczenia gospodarcze. W
pomieszczeniu obok kuchni zgromadzono dużą ilość słomy i burzanu do
pa-lenia. Dwóch chłopców strzelało z procy pociskami zapalającymi od
przeciw-lotniczych karabinów maszynowych. W procy jedna z gum się urwała
i pocisk wpadł niespodziewanie przez okno do pomieszczenia z opałem.
Nastąpił natychmiast ogromny pożar. Gaszenie przy pomocy wiader nic nie
dało i barak spalił się doszczętnie. Przeprowadzone przez NKWD
dochodzenie nie ustaliło sprawców pożaru, ale blady strach ogarnął
wszystkich i strzelaniny ustały.
Nadchodziła jesień. Ludzie
zbierali gdzie się dało opał na zimę, słomę, badyle kukurydzy,
słonecznika i burzanu. Należy podkreślić niesłychaną uczciwość
mieszkańców, którzy pod żadnym pozorem nie brali cudzego opału. Do
chutoru wracali ciągle ludzie z wojska, którzy zajmowali się pracą w
sowchozie, ale nie stronili od polowań na zające, co pozbawiło nas
możliwości połowu zajęcy w sidła. Łowy zresztą były możliwe dopiero po
opadach śniegu, a te jeszcze nie nastąpiły mimo wystąpienia przymrozków
nawet w dzień.
Z Zaporoża coraz częściej dochodziły wieści o
organizowaniu przez Związek Patriotów Polskich powrotu zesłańców do
Polski. Wtedy dowiedzieliśmy się, że dawne Kresy Wschodnie zajęte przez
Związek radziecki po 17 września 1939 roku nie będą należały do Polski,
lecz zostaną wcielone do Związku Radzieckie-go. Zesłańców z Sybiru miano
osiedlić na Ziemiach Odzyskanych sięgających od Nysy Łużyckiej, Odry na
zachodzie, a do Morza Bałtyckiego na północy. Wywołało to wśród Polaków
rozczarowanie i gorycz zmieszaną z radością, że mimo wszystko będziemy
żyć we własnym kraju. Nadszedł wreszcie ten dzień 17 lute-go 1946 roku,
oczekiwany od sześciu lat, kiedy to zawieziono nas na stację kolejową w
Zaporożu, załadowano do bydlęcych wagonów wyposażonych tak jak
po-przednio. Rosyjskie władze bardzo dokładnie sprawdzały, czy z
zesłańcami nie zabierali się do Polski obywatele rosyjscy. Chętnych nie
brakowało, lecz było to praktycznie niemożliwe. Po przekroczeniu nowej
granicy Polski byliśmy już pewni, że znajdujemy się na terytorium
polskiego kraju. Był to pierwszy transport z zesłańcami wracającymi z
Syberii.
Podróż naszej rodziny i rodziny Zielonków zakończyła się
w Tarnowie. To z terenów województwa krakowskiego pochodzili moi
rodzice. To stamtąd wyjechali na wschód do województwa tarnopolskiego za
tańszą ziemią, co do-prowadziło do zesłania na Syberię. W okolicach
Tarnowa – Zalipiu i Samocicach przebywaliśmy u krewnych ojca do
pierwszych dni marca 1946 roku, a następnie osiedliliśmy się na tzw.
Ziemiach Zachodnich, ale to już całkiem inna opowieść.
................................... 1
Taczanka – rosyjski lekki, 2. albo 4-kołowy wózek z karabinem
maszynowym, używany dawniej w kawalerii (w Rosji w czasie wojny domowej
1918-20, w Polsce w okresie międzywojennym).
2 Sztapel – stos desek, worków, skrzyń itp. ułożonych na przekładkach warstwa-mi jedne na drugich.
3
Bania – rosyjska odmiana sauny. Najważniejszą częścią bani jest pariłka
(łaźnia parowa), w której bywa o wiele goręcej niż w fińskiej saunie.
Rozgrzewa się tu kamie-nie w palenisku i chochlą z długą rączką wylewa
na nie wodę. Często do wody dodaje się kilka kropli olejku
eukaliptusowego lub sosnowego (czasem nawet piwa), a wrząca para roznosi
zapach po całym pomieszczeniu. Do rytuału bani należy chłostanie się
brzozowymi gałązkami. Może wydawać się to dziwne i z pewnością jest
bolesne, ale w skutkach przyjemne i oczyszczające. Po „chłoście”
brzozowymi witkami następuje kąpiel w basenie z lodowatą wodą, przed
powtórnym seansem. Stali bywalcy bani odbywają od 5 do dziesięciu takich
cykli w czasie 2 godzin.
4 Bajan – ros., muz. udoskonalona harmonia ręczna (odmiana akordeonu) z klawiaturami guzikowymi dla obu rąk.
5
Stępa – prymitywne urządzenie służące dawniej do obłuskiwania i
kruszenia ziarna na kaszę, składające się z drewnianej lub kamiennej
misy oraz drewnianego ubijaka.
6 Burunduk (Eutamias sibiricus) –
ssak z rodziny wiewiórkowatych zamieszku-jący lasy północno-wschodniej
Europy, wschodniej Azji, Syberii, Mongolii, północnych Chin i Japonii.
Długość ciała do 27 cm, ogona do 18 cm. Ubarwienie brunatnoszare, na
grzbiecie i bokach podłużne, ciemne pasy z jasnymi obwódkami. Ogon
długi, puszysty. Dobrze wspina się na drzewa, jednak przebywa głównie na
ziemi, gniazdo buduje w wykopanej przez siebie norze i gromadzi w nim
znaczne zapasy pokarmu na okres zimowy. Bywa przedmiotem polowań dla
pozyskania futra
7 Limba syberyjska, sosna syberyjska (Pinus
cembra subsp. sibirica, Pinus sibi-rica) – blisko spokrewniona z naszą
limbą, sosna występująca na ogromnych połaciach tajgi syberyjskiej.
Nazywana niekiedy błędnie cedrem syberyjskim, co wynika z bezpośredniego
tłumaczenia nazwy rosyjskiej. Drewno miękkie, cenione w stolarstwie i
budownictwie. Nasiona, tzw. orzeszki cedrowe, są masowo zbierane i
spożywane na Syberii, produkuje się z nich również olej
8
Podwoda: a) obowiązek dostarczenia przez ludność środka transportu do
dyspozycji organu administracji państwowej, także wojska; b) także taki
środek transportu wraz z obsługą.
9 Suseł moręgowany – ssak
zaliczany do rodziny wiewiórkowatych. Jest to gryzoń wielkości szczura.
Ciało jego ma długość 20-23 cm, a ogon – 5,5- 8 cm. Zamieszkuje tereny
bezleśne, głównie pastwiska, nieużytki i pola. Jest aktywny w ciągu
dnia. Zamieszkuje głębokie nory, które różnią się od króliczych tym, że
przed norami susłów ni - gdy nie ma wykopanej ziemi, zwierzęta wynoszą
ją bowiem w torbach policzkowych i wyrzucają w oddalonych miejscach.
Nory mają bardzo skomplikowaną budowę: jest to system długich chodników
kończących się komorą mieszkalną, w której znajduje się dobrze
wymoszczone gniazdo. W miejscu tym susły zarówno przesypiają noc w
okresie aktywności wiosenno-letniej, jak i zapadają w głęboki sen
zimowy, który zwykle trwa aż 7 miesięcy (stąd popularne powiedzenie:
„śpi jak suseł”. Zdarza się również, że w czasie długotrwałej suszy i
podczas upalnego lata susły zapadają w krótki sen letni i pojawiają się
ponownie dopiero jesienią, by po kilku tygodniach ponownie zasnąć, tym
razem już na zimę. Pożywienie susła stanowią głównie zielone rośliny,
bulwy, nasiona, jagody oraz owady, myszy i ptasie jaja.
/Źródło: Zesłaniec , nr 41 (2009)
RELACJE Z ZESŁANIA
By
czas nie zatarł śladów naszych doświadczeń syberyjskich od wieków
najdawniejszych aż po okres drugiej wojny światowej oraz w pierwszych
latach po jej zakończeniu, a pamięć o tym trwała, redakcja „Zesłańca”
postanowiła utworzyć nowy dział po-święcony tej problematyce. Spełniamy
tym samym prośby wielu Czytelników, którzy przysyłają propozycje
dotyczące publikowania swoich zesłańczych wspomnień, powołując się na
zeszyt „Zesłańca” poświęcony Matkom-Sybiraczkom, który spotkał się z
wielkim zainteresowaniem.
W przyszłości podobny monograficzny
numer naszego pisma chcemy przeznaczyć na opisanie losów polskich dzieci
na zesłaniu. Wiemy też z napływającej do redakcji korespondencji, że z
artykułów publikowanych na łamach „Zesłańca” korzystają uczniowie oraz
nauczyciele historii, uważając publikowane w nim teksty za ważny
materiał uzupełniający podręczniki szkolne.
Dział „Relacje z
zesłania”, nawiązuje w pewnym sensie do serii „Biblioteka Zesłańca”,
ukazującej się w Polskim Towarzystwie Ludoznawczym oraz do serii pod
nazwą „Wspomnienia Sybiraków”, wydawanej w poprzednich latach przez
Komisję Historyczną Zarządu Głównego Związku Sybiraków pod red.
nieodżałowanej pamięci Janusza Przewłockiego, pomysłodawcy tego działu w
naszym piśmie. Zesłańcze wspomnienia wydawane są także w poczytnej
serii „Tak było... Sybiracy”, realizowanej przez Oddział Związku
Sybiraków w Krakowie, pod red. Aleksandry Szemioth, przewodniczącej
tamtejszej Komisji Historycznej. Mamy nadzieję, że przez taki zabieg
edytorski wzbogacimy polską historiografię o cenne źródła dotyczące
zesłań Polaków na Syberię, do Kazachstanu, na Daleki Wschód i w inne
rejony byłego Związku Radzieckiego. (red.)
|
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz